Dziś parę słów o kolejnym muzycznym festiwalu – z perspektywy garów i patelni.

BRUTAL ASSAULT (muzyczna relacja TUTAJ), zwany swojsko „Brutkiem”, to największy metalowy open air w Czechach, ulokowany w Jaromerze (a dokładniej – w położonej nieopodal twierdzy o nazwie Josefov), w odległości mniej więcej 20 kilometrów od Kudowy Zdroju. Nic dziwnego, że nasi rodacy traktują tę imprezę niemal jak własną (i słusznie, bo własnego festiwalu z prawdziwego zdarzenia wciąż nie mają), i co roku tłumnie zjeżdżają do Jaromera, by swym irytującym zachowaniem wkurzać Czechów. Gospodarze nie mogą jednak narzekać, w końcu w przeciwieństwie do opisanego przeze mnie wcześniej Hellfest, Brutek to impreza zdecydowanie bardziej kameralna, w związku z czym Polacy (i ich „wartości dewizowe”) są tu mimo wszystko dobrze widziani. Środki płatnicze można upłynniać tu nie tylko na płyty, okolicznościową odzież i inne takie, ale również na jedzenie oraz, jakżeby inaczej, picie. Przyjrzyjmy się zatem specjałom serwowanym głodnym festiwalowym przybyszom, tym bardziej, że w tym roku bardziej niż w poprzednich latach było w czym wybierać. Stoisk było bez liku, zdecydowanie więcej niż w ostatnich kilku edycjach, a łączyła je jedna idea – serwowanie tłuszczu we wszelkich możliwych postaciach. Biada wszystkim, którzy go unikają. Takim delikwentom nie pozostało nic innego, jak ratować się własnym prowiantem.

Swego czasu zetknąłem się ze spostrzeżeniem, że Czesi na Brutalu olewają polskie zwyczaje kulinarne, uparcie i bezczelnie, prawie jakby byli u siebie, ograniczając się w kulinarnej ofercie wyłącznie do miejscowych wynalazków. A gdzie bigos i pierogi? – pytał rzeczony malkontent. Na pocieszenie, zawsze pozostaje kiełbasa – królowa polskiego grilla, jak kraj długi i szeroki. Jej Wysokość Kiełbasa w każdym rozmiarze i kolorze czaiła się więc codziennie tu i tam.

Czasem była to nawet kiełbasa (przynajmniej w teorii) ze szlachetnego rodu. Jak ta, przygotowywana ponoć wg receptury z 1917 roku.

Dominował jednak bardziej…

…lub mniej odpychający fastfood, w tym zwłaszcza wszędobylski „parek w rohliku” zwany u nas imperialistycznie „hot-dogiem”…

…oraz (Belze)Burgery – tych również nie mogło zabraknąć

podobnie, jak szaszłyków i większych kawałów mięcha, które (mam nadzieję) nie kręciły się tak, w oczekiwaniu na klientelę, przez całe trzy dni…

Sam odważyłem się na coś skromniejszego, tj. opiekaną kromkę chleba, posmarowaną sklarowanym masłem o mocno czosnkowym smaku, która okraszona została sporą ilością świeżo upieczonej szynki. Trzeba przyznać, że kanapka wyszła całkiem smacznie. O ich jakości niech świadczy fakt, że ostatniego, trzeciego dnia festu, ten „punkt gastronomiczny” serwował już tylko chleb – bez szynki ;-)

Skoro była Jej Wysokość Kiełbasa, musiał pojawić się i Jaśnie Wielmożny Pan Ziemniak. Na przykład w postaci dużego placka, smażonego w (bardzo) głębokim tłuszczu…

albo długich, jakby chipsowych, wstążek. Proces ich przygotowywania budził zresztą niemałe zainteresowanie z uwagi na dość osobliwą (a przy tym mającą zapewne swoje lata) ręczną maszynkę, przy pomocy której ziemniak przeobrażał się w serpentynę.

Taka serpentyna lądowała w oleju i czekała na szczęśliwego, spragnionego sycącego posiłku, nabywcę, prezentując się zdecydowanie bardziej apetycznie niż….

… ociekające tłuszczem smażone ziemniaczane łódeczki, czyli ‘opekane brambory’.

Dominowały rozmaite, łatwe w przygotowaniu (w dużych ilościach), dość swobodne wariacje na temat kuchni włoskiej i azjatyckiej, a więc wszelkiego rodzaju makarony, wzorowane na paelli dania z udziałem ryżu, a nawet gnocchi z kapustą, które mogły budzić skojarzenia z polskimi łazankami.

Poza tym, dość nieśmiałe próby kuchni narodowych, tj. „orientalnej”…

tureckiej…

czy meksykańskiej…

Stoisko, sprzedające ryby z frytkami, które oferowało także, niejako przy okazji, czeski klasyk, czyli smażony ser…

Pizza…

a dla niepoznaki… ta-dam: sałatka owocowa:

Ciekawie prezentowały się niektóre dodatki, jak choćby te marynowane papryczki, a nawet główki czosnku w całości.

Znalazło się miejsce i dla słodyczy, choć w raczej skromnym wyborze. Były lody…

pączki…

oraz żelki i marshmallows:

Odrębny temat to, rzecz jasna, napoje, zarówno te mniej, jak i bardziej procentowe. Nie może się bez nich obyć żadna podobna impreza, w końcu bez jedzenia da się przeżyć, ale każde dziecko wie, że niezaspokojone pragnienie to rzecz niezwykle szkodliwa dla zdrowia i dobrej formy.

Dla sztywniaków kawa i herbata…

ewentualnie herbata w towarzystwie shishy…

dla mas piwo…

dla nie-wiadomo-kogo – pseudo-cydr Somersby, czyli piwo z domieszką soku jabłkowego…

dla koneserów vinecko…

…specjalnie dla twardzieli – Jack Daniels we własnej osobie…

i wreszcie dla mega-twardzieli i innych dekadentów – absynt…

Smacznego?