Czas na drugi odcinek cyklu „Facet śledzi Nowaka”, na potrzeby którego ekipa Faceta i Kuchni posiliła się w kameralnym stołecznym La Cocotte, serwującym dania kuchni francuskiej.
Więcej o założeniach cyklu i jego koncepcie możecie przeczytać TUTAJ.
W kolejnym odcinku śledczego cyklu, silna (tym razem bowiem aż czteroosobowa) delegacja FiK, odwiedziła La Cocotte, tj. przybytek położony przy ul. Mokotowskiej 12, tuż przy Placu Zbawiciela.
Niewielki, choć ulokowany na dwóch poziomach lokal chowa się w klimatycznym i całkiem urokliwym małym wewnętrznym podwórku kamienicy, ale trafić tam nie jest trudno.
W małych francuskich, skromnie urządzonych bistro wciąż bez trudu można napotkać leżącą na stołach najzwyklejszą w świecie kraciastą ceratę, menu często bywa zaś wypisywane co dzień albo co kilka dni na tablicy (lub tablicach umiejscowionych na wolnych fragmentach ścian, tak jak np. TUTAJ – TOUR DE BRETAGNE).
La Cocotte wyraźnie nawiązuje do takiego właśnie stylu: stoliki przykryto tu równie skromnie, bo tylko kraciastym obrusem, a goście siadają na białych, znanych chyba wszystkim, klasycznych rozkładanych krzesłach z Ikei (model Terje) co w wolnym tłumaczeniu oznacza „bez poduszki tyłek drętwieje najpóźniej po dwóch kwadransach.”
No dobrze, na piętrze znajdują się również kanapy, dlatego gdybyśmy tylko przypuszczali, że spędzimy tu aż tyle czasu (o czym za chwilę), pewnie zdecydowalibyśmy się na wariant ze stolikiem „kanapowo-krzesełkowym”.
Menu w La Cocotte wypisane jest, rzecz jasna, na tablicy (wyłącznie), co ma sens wówczas, gdy klientela korzysta ze stolików ulokowanych na parterze.
Jeśli – tak jak my – postanowicie umościć się na piętrze – przy składaniu zamówienia będziecie musieli polegać jedynie na słowach sympatycznej kelnerki, która za jednym zamachem wyrecytuje Wam zestaw przystawek, zup i dań głównych, a także – w miarę możliwości – objaśni ewentualne wątpliwości i metodę przygotowania poszczególnych dań. Niestety, natłok tak podanych informacji (po kilku wymienionych daniach nie pamiętałem już, o czym była mowa na początku…) sprawia, że i tak koniec końców trzeba pofatygować się na dół, by przy wyborze wesprzeć się menu wypisanym na tablicy. Tym bardziej, że kelnerka niekoniecznie pamiętała np. ceny poszczególnych oferowanych specjałów. Tablice są fajne, niewątpliwie mają swój urok, ale skoro La Cocotte jest miejscem zorganizowanym na 2 poziomach, może warto byłoby pomyśleć o pewnym usprawnieniu tego systemu (czyt. tablica na parterze i na piętrze); chyba, że tak naprawdę chodzi o to, by goście przed jedzeniem pobiegali sobie nieco – z niewątpliwą korzyścią dla sylwetki – w tę i we w tę – po schodach.
Maciej Nowak serwowane w La Cocotte potrawy ocenił jednoznacznie pozytywnie, żeby nie powiedzieć, wręcz entuzjastycznie, wspinając się na wyżyny swego egzaltowanego stylu, sprawdzamy więc, czy kuchnia francuska nad Wisłą w wydaniu La Cocotte przypadnie nam do gustu w równym mu albo chociaż zbliżonym stopniu.
Na początek, na stole ląduje „czekadełko”, czyli kilka kromek bagietki oraz oliwki w wyrazistej w smaku, ostrej oliwie. Bagietka jest OK – jemy do ostatniego okruszka, bo jesteśmy głodni ;-)
Na pierwszy ‘jedzeniowy’ ogień idą, zaraz po czekadełku, zupy. Po pierwsze, zupa dnia, czyli krem z marchwi z chipsami pietruszkowymi (6 zł)
oraz po drugie, zupa cebulowa (10 zł)
Krem z marchwi, mocno zabielony (nie udało nam się niestety uzyskać informacji, czym dokładnie), jak dla mnie zbyt mocno, bo sam kremów nie zabielam, okazał się nieco zbyt rzadki i trochę za tłusty, ale mimo wszystko całkiem smaczny. W przypadku zupy cebulowej, która według zachwyconego nią Nowaka, była „słodkawa od delikatnie karmelizowanej cebuli, lekko zaciągnięta kwasowością wina, lśniąca od tłuszczu”, sytuacja okazała się już jednak znacznie bardziej skomplikowana. Cebula, która powinna być w tej zupie możliwie najdelikatniejsza, wręcz rozpływająca się w ustach, co osiąga się za sprawą odpowiednio długiego czasu duszenia, tutaj była zauważalnie za twarda. Nie był to jednak największy problem w zestawieniu z niemożliwie wręcz kwaśnym smakiem zupy, który nie tylko skutecznie przytłumił ewentualną, zasadniczo naturalną dla karmelizowanej cebuli słodycz (która pojawia się zwłaszcza wtedy, gdy użyje się cebul różnych gatunków oraz doda pysznej szalotki), ale dosłownie wykręcał wszystkie kubki smakowe. Określenie „lekko zaciągnięta kwasowością wina” zinterpretowałbym raczej jako „totalnie kwaśny smak nadmiaru octu winnego”. Stosuję wino w kuchni często i w różny sposób i naprawdę nie mam pojęcia, co trzeba zrobić, by przy jego pomocy aż tak solidnie zakwasić jakiekolwiek danie. Sytuacji nie uratował nawet bardzo smaczny skądinąd, wyrazisty ser (dokładnie taki powinien być) zapieczony na grzance. Niestety, nie byłem też w stanie stwierdzić, czy szef kuchni wziął sobie do serca wskazówki Nowaka co do zasad krojenia bagietki, ponieważ ta, zanim wraz z zupą przybyła na stół, rozmiękła w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek (jeśli nie jest się koronerem) identyfikację.
Zanim na stół przybyły wreszcie dania główne, minęło mnóstwo czasu. Naszym zdaniem – dużo za dużo, bowiem czekaliśmy na posiłek ok. godziny, czego z jednej strony nijak nie usprawiedliwiał stopień skomplikowania potraw, z drugiej zaś nie ułatwiał daremny trud wysiedzenia we względnym komforcie na twardych „ikea-owych” krzesłach. Swoją drogą, ponad miarę przeciągnęło się także oczekiwanie na podanie pierwszych dań oraz rachunku. Kelnerka wyjaśniła na koniec, że to działanie zamierzone, które służyć ma temu, by goście mogli swobodnie oddać się rozmowie. Może to i dość celny argument, ale moim zdaniem zdecydowanie lepiej gawędzi się przy stole z raczej pełnym niż pustym żołądkiem, niespiesznie sącząc wino albo kawę czy też (w wersji dla łasuchów) na przykład racząc się deserem. Czy nie tak? Ekipa La Cocotte jest najwyraźniej innego zdania.
Wracając do dań głównych, (dla 4 osób) zamówiliśmy:
soczewicę z burakami i kozim serem (zachowując formalną zgodność nazwy z menu, to właściwie sałatka – 24 zł)
tatar (steak tartare – 30 zł)
confit z kaczki (confit de canard – 39 zł)
oraz coq au vin, czyli koguta (zgodnie z informacją przekazaną przez kelnerkę – specjalnie sprowadzanego z Francji) w czerwonym winie (39 zł, więc najwyraźniej od wizyty Macieja Nowaka w La Cocotte cena tego dania poszła nieco w górę):
Nie miałem okazji próbować tatara, który podany został z surowym jajkiem i frytkami, przybrany kaparami i korniszonami z musztardą dijon ani też kaczki, której towarzyszyły opiekane ziemniaki i bardzo przeciętnie prezentująca się sałatka.
Z ustnej relacji (na gorąco) naszych biesiadnych towarzyszy dowiedziałem się, że tatar był smaczny i dobrze doprawiony, a kaczka równie dobra oraz, jak na confit przystało, odpowiednio delikatna.
Nieskomplikowana w formie czarna soczewica z sosem vinegret i dobrze komponującymi się z nią miękkimi burakami podana z kremowym kozim serem nieoczekiwanie stała się daniem tego wieczoru. Zapewne dlatego, że w prostocie siła, a mięso nie zawsze, a może nawet (niestety) zaskakująco rzadko okazuje się najlepszym wyborem. „Obezwładnia wargi, muska język, kokietuje podniebienie i wchodzi w nasze wnętrze z impetem i ciepłem” – tak właśnie zadziałać miał na Macieja Nowaka duszony w winie kogut porwany prosto z francuskiego kurnika. Ja jednak, nawet gdyby opatrzność czy inna siła wyższa wyposażyła mnie w tak poetyckie talenta, jakich nie brak śledzonemu przez nas krytykowi (a mnie owszem), z pewnością nie użyłbym ich do opisania zaserwowanej mi potrawy. Kogut, owszem, był bardzo miękki, a mięso odchodziło od kości pod najlżejszym dotknięciem widelca, ale to przecież cecha każdego odpowiednio długo duszonego mięsa, które tutaj niczym szczególnym się nie wyróżniało. Smaczne, ale na kolana nie rzuca. Tym bardziej nie robi tego nieapetyczne i niezbyt smaczne puree z ziemniaków o bardzo kleistej konsystencji roztopionego sera. Serowy wygląd puree tak skutecznie oddziałuje na podświadomość, że dopiero po chwili wyczułem w nim smak ziemniaków, co zresztą wolałem jeszcze dodatkowo potwierdzić u cierpliwej i pogodnej – na szczęście – kelnerki. Tak, to faktycznie było puree z ziemniaków. Nie, nie chcę go jeść już nigdy więcej. Tu czy gdziekolwiek indziej. Podobnie jak wysuszonej na wiór brioszki, niczym żagiel wetkniętej w tę smutną ziemniaczaną breję.
Wspomnieć wypada jeszcze wina. Nie ma w La Cocotte klasycznej karty win, a kelnerka tego wieczoru zaproponowała nam do wyboru cztery rodzaje tego szlachetnego trunku, któremu Facet i Kuchnia raczej się nie opiera ;-) Ceny win oscylowały w przedziale 60-80 zł za butelkę. Wybrany przez nas napitek spełnił swoje zadanie, dobrze zagrał z zamówionymi potrawami i odpowiednio umilił wieczór.
Woda (Cisowianka Perlage w szklanej butelce o poj. 0,7 litra) to wydatek rzędu 10 złotych. Cena dość… bandycka, ale w końcu jesteśmy w stolicy. Jedyne, co pozostaje, to nie zwracać na to uwagi.
Generalnie, wizyta w La Cocotte, to jest w miejscu bez wątpienia pełnym przyjaznej, ciepłej i sympatycznej atmosfery, pozostawiła u mnie mocno mieszane odczucia. Szczerze mówiąc, skutecznie zmylony przez Macieja Nowaka, oczekiwałem znacznie lepszych i wyróżniających się ponad przeciętność dań. Niestety, takich się nie doczekałem, a skrajnie kwaśna zupa cebulowa moim zdaniem po prostu nigdy nie powinna trafić do klienta, nawet jeśli lojalna względem kucharza kelnerka bez mrugnięcia okiem, szybko i autorytatywnie sprowadziła mnie na ziemię, stwierdzając, że ‚widocznie zdaniem kucharza taka ma być’. Przykro mi, ale o tym, jaka zupa ma być ostatecznie decyduje klient / gość, który głosuje własnym portfelem i kończynami, które albo znów poniosą go w to samo miejsce, albo nie.
Jeśli chcecie spróbować w Warszawie kuchni francuskiej na znacznie wyższym poziomie, z czystym sumieniem mogę polecić Prowansję, z której opis wrażeń możecie przeczytać pod poniższym linkiem. Z jednym zastrzeżeniem – o ile od ubiegłego roku nie zmienił się tam szef kuchni, bowiem Prowansję odwiedziliśmy w lutym 2013.
Jeden kęs duszonego polika cielęcego (made by Prowansja), którego miałem okazję tam spróbować, bije wszystko, co zjadłem tego wieczoru w La Cocotte. A szkoda.
A, jeszcze rachunek – dowód rzeczowy na recenzencką szczerość ;-)
ale nazwisko kelnerki wypadaloby zamazac ;-)
Dla mnie Nowak to raczej żarłok, niż krytyk, sorry
Zawsze jak czytam recenzje Nowaka zastanawia mnie, co decyduje o tym, że o jednym lokalu pisze dobrze, a innym niekoniecznie. Nie ma w tym żadnej logiki…
A może pan Maciej Nowak jadł za darmo ? ;). To stwarza czasem zupełnie inną perspektywę dla smaku :D
Jeśli mam być szczery, zdziwiłbym sie, gdyby płacił ;-)
Maciej Nowak płaci zawsze, tylko używa do tego celu firmowej karty Agory…
:-)