Koniec wakacji z jednej strony mobilizuje do planów na przyszły rok, z drugiej – skłania do wspomnień.

To nie jest lektura dla amatorów wyjazdów typu „all inclusive”, których uczestnicy dobrowolnie dają się zatrzasnąć w iluś-tam-gwiadkowej celi, a nawet potrafią czerpać radość z serwowanych im w hotelowych warunkach potraw, aspirujących zwykle do kuchni fusion. Dla mnie taki urlop nie byłby urlopem, a co najwyżej drogą przez mękę, ale każdy planuje wypoczynek tak, jak lubi.

Facet i spółka cenią sobie wolność, dlatego wybierają opcję przeciwną ;-)

W tym roku, kolejny raz, padło na Bretanię.

Bliskość Atlantyku oznaczać może jedno – ryby i owoce morza. Do tego wino, cydr, od czasu do czasu calvados – i nic więcej nie trzeba.

Początek pierwszego wieczoru okazał się mało popisowy.

W knajpce, którą odwiedziliśmy dwa lata temu, i która – jak się okazało – konsekwentnie gardzi drukowanym menu, a tym bardziej jakimkolwiek menu w wersji angielskiej, zamówiliśmy (znów w ciemno) dokładnie to samo, co poprzednim razem: 2 x żabnica z pieca (Gratin Lotte), a do tego, rzecz jasna, dobrze schłodzony muscadet:

Nic to, że kolejny raz padło na żabnicę. Grunt, że tak jak za pierwszym razem, była bardzo smaczna. Jeśli ktoś będzie w La Trinite sur Mer, do dość obleganej restauracyjki Le Quai zdecydowanie warto zajrzeć.

La Trinite to nie tylko restauracje, ale i bary z rybami i owocami morza prosto od rybaków. Otwierane są rano, między 9.00 a 10.00. W ciągu dnia nieczynne, a od 16.00 kolejna tura i praca do ok. 22.00-23.00.

Tym razem zabrakło nam na nie czasu, ale nie omieszkamy ich sprawdzić przy kolejnej okazji:

Trzeba było również skorzystać z okazji (podróż by car) i uzupełnić zapasy cydru. Kiedy wreszcie i u nas półki z tym prostym i pysznym trunkiem będą tak wyglądać?

I jeszcze coś, co zawsze można wziąć ze sobą na spacer ;-)

Tak się jakoś złożyło, że najczęściej stołowaliśmy się w innym niż baza wypadowa, pobliskim miasteczku. Dzięki temu, być może, uniknęliśmy również kolejnych, „posiłkowych” powtórek. Przy okazji, namierzyliśmy co najmniej 2 miejsca, zdecydowanie godne polecenia, obydwa w Quiberon:

Pierwszy – L’Embarcadere:

Posiłek z gatunku „dobre i tanie” – moules frites, soupe de poissons, a do tego dobre, schłodzone wino:

Zestaw „mule z frytkami” to danie otwierające kartę prawie każdego obecnego tu lokalu, zamawiane przez wszystkich, od studentów po wczasujących emerytów.

Drugi to nieduża restauracyjka, czy może raczej rybny bar – Le Triskell.

Miejsce otwierane wg typowo francuskiego schematu, tj. najpierw około południa, a poźniej o 18.00. Kucharz tego przybytku, pan koło sześćdziesiątki, wyglądał jak zaprawiony w bojach rybak, który niejedno widział, niejedno przeżył i niejedno zdziałał w kuchni. Miał w sobie coś przekonywującego, coś co sprawiało, że nabierało się pewności, że nie pożałujemy złożonego zamówienia, nawet jeśli kolejny raz nie byliśmy pewni, jakie gatunki ryb trafią na nasze talerze. W menu Le Triskell królowało przede wszystkim bogactwo ryb, mule w 8 wersjach (czyli raczej skromnie, bowiem gdzie indziej ilość wariantów dobijała do kilkunastu), zupa rybna, sałatki, kilka deserów.

Co możemy polecić? Sprawdziliśmy i spałaszowaliśmy:

1. Łupacza w maśle:

2. Dorsza pieczonego w soli z warzywami gotowanymi na parze…

3. Jabłko zapiekane w calvadosie:

W zlokalizowanym nieopodal, kolejnym barze rybnym, można było nie tylko zjeść, ale i nabyć na wynos świeży bulion rybny. Dużo bym dał za taki przybytek w mojej wsi.

Za taki sklep rybny zresztą też:

I za bio warzywniak…

Quiberon to również dwie, konkurujące ze sobą, sardynkowe kompanie: sardynki z La Quiberonnaise contra rybki z La Belle Iloise.

Po gorących dyskusjach, gdzie zostawić trochę euro, zdecydowaliśmy się na zakupy w tej ostatniej. Czemu? Ano temu, że mieli sardynki w muscadet :-) Wybór okazał się więcej niż dobry – sardynki były przepyszne. Pozostało po nich już tylko wspomnienie (zielona sałatka z ryżem, panzanella), trzeba było kupić więcej…

Któregoś dnia pofatygowaliśmy się też na targ (w Auray), gdzie były nie tylko stoiska z serem

…ale i Włoch z ręcznie wyrabianymi makaronami, ravioli i tak dalej:

Kupiliśmy kilka serów, które skonsumowane zostały szybko i po trapersku :-) na pustej, dzikiej plaży:

Mimo wakacji, codzienne słodkie le petit dejeuner:

sprawiły, że Facet zatęsknił za jakąś zmianą, świeżymi warzywami, w końcu nie wytrzymał i przygotował dwie, proste i pyszne sałatki.

Jedną z owocami i surową szynką:

Drugą z surową kiełbasą:

Była też wizyta w butiku z pralinkami…

…i w sklepie z czekoladą, sieciowym, ale fajnym, z którego mimo słońca i dość wysokiej temperatury nie mogliśmy wyjść z pustymi rękami ;-)

Czekolady, czekoladki i kolorowy nugat z dodatkami:

Niestety, wszystko co dobre, kiedyś się kończy.

Ostatnia kawa w Carnacu

…a później jeszcze tylko Hellfest, czyli więcej niż dobra zabawa, przyjemne miejsce do mieszkania, z widokiem na winnice muscadet, w którą stronę by nie spojrzeć…

zakupy w zatłoczonym Leclercu…

… lody mocno czekoladowe, wyjadane prosto z pudełka…

a do tego (trzeba przyznać, całkiem urozmaicona) festiwalowa kuchnia.

Podsumowując, dłuższy pobyt w tym kraju winem i masłem płynącym, mógłby sprawić, że po pewnym czasie zaczęlibyśmy wyglądać tak, jak to urocze stworzenie:

Dobrej kuchni niełatwo powiedzieć „dość” ;-)