Las Americas i Los Cristianos – południe Teneryfy, którego nie da się odzobaczyć.
Jako że (przynajmniej wedle pierwotnej idei) blog jest – między innymi – internetowym pamiętnikiem, publikujemy ten wpis z jednej strony na pamiątkę, a z drugiej ku przestrodze. Oczywiście, nie każdy musi podzielać nasze zdanie o tej części Teneryfy, co więcej, nie można wykluczyć, że są ludzie, dla których to autentyczny raj na ziemi, my w każdym razie odbieramy te rewiry jako cyrk na kółkach. A skoro już z własnej nieprzymuszonej woli przyjechaliśmy do cyrku i, szczerze zafascynowani skalą rozbuchanego kiczu, zrobiliśmy trochę zdjęć, aż żal ich nie upublicznić. Kto ma spędzić tu cały urlop, i tak to uczyni, ale może niektórzy zobaczą na poniższych zdjęciach to samo, co my ujrzeliśmy w realu? I wyprowadzą z nich własne wnioski?
Na ostatnie trzy dni po powrocie z Gomery zainstalowaliśmy się na południu Teneryfy w San Miguel de Abona, po raz pierwszy i pewnie ostatni w życiu, głównie dlatego, że chcieliśmy sprawdzić dwie restauracje (El Secreto de Chimiche i Taste 1973). I trochę z ciekawości. Los Cristianos i Las Americas nie da się odzobaczyć, co jest dobre i niedobre zarazem. To z jednej strony bezcenne doświadczenie, a z drugiej trauma na długo. I coś na kształt podziwu, że ktokolwiek chce spędzać wolny czas w taki sposób. Na deptakach, które pustoszeją około 17:00-18:00, tłumy ludzi o umęczonych upałem i nudą buzialkach, bary pełne rozkrzyczanych obywateli na oko i ucho głównie z UK, niekończące się rzędy fast foodów, centra handlowe z tymi samymi sklepami i produktami, które każdy ma w zasięgu w dowolnym innym centrum handlowym nie dalej niż 15 km od domu… Wybrzeże zabudowane po horyzont paskudnymi hotelami o standardzie bardzo różnym, które łączy jedno: architektoniczna katastrofa. Los Cristianos jest koszmarne, a im bliżej Las Americas, tym bardziej ekstrawagancko luksusowy kicz. Tu i tam króluje betonoza, a kolejne hotele sprawiają wrażenie, jakby ich właściciele/inwestorzy prowadzili rywalizację na śmierć i życie, kto wybuduje się bliżej wybrzeża oceanu. Spacer po okolicy jest jak debiutancka wycieczka do zoo – nie wiadomo, gdzie patrzeć najpierw.
Subiektywnie, a zarazem jednogłośnie za największe lokalne zaskoczenie uznajemy wakacyjne „meleksy” wynajmowane bardzo często przez młodych ludzi (nie w jakikolwiek sposób upośledzonych fizycznie, a zwykłych przeciętnie sprawnych ludzi, czasem pijanych, ale na pewno nie chorych, którzy w którymś momencie z meleksów jednak się zwlekają, tymczasowo odzyskując zdolność poruszania się o własnych siłach) do przemieszczania się po deptaku i między hotelem a plażą, jakby chodzenie było czynnością co najmniej szkodzącą zdrowiu… Może to kurortowy standard, my w każdym razie nigdy wcześniej niczego podobnego nie widzieliśmy. Także tak, urlop marzeń to pojęcie względne. Warto o tym pamiętać, zanim kupisz wycieczkę zorganizowaną, która przywiezie Cię w te (lub inne podobne) rejony.
PS. Pewnego wieczoru przy winie zamarzył nam się taki scenariusz: północna Teneryfa z wulkanem, całym parkiem narodowym Teide, pasmem Anaga i innymi atrakcjami oddziela się od reszty i tworzy nową fajną wyspę o nazwie – powiedzmy – Teide (wzorem azorskiej Pico). Pierwszą decyzją nowej wyspiarskiej administracji jest likwidacja kolejki na Teide i od razu mamy spokój. Reszta zostaje tak jak jest, na Teneryfę bez północnej części nie byłoby wtedy po co latać ;)