Wywiad z Ufomammut.

Nowa płyta, rocznicowe DVD i pierwsza trasa po USA. Sporo wydarzyło się w obozie kosmicznych mamutów od czasu naszej ostatniej rozmowy.

By porozmawiać o tych i innych kwestiach, spotkaliśmy się z zespołem w komplecie przy okazji październikowego koncertu we wrocławskim Firleju. Panowie byli już wówczas wyraźnie zmęczeni dobiegającą końca europejską trasą, ale opowiadając o „Ecate” wykrzesali z siebie naprawdę sporo entuzjazmu.

My: Ostatni raz rozmawialiśmy dłużej jakieś trzy lata temu, w 2012 roku. Od tego czasu sporo się u Was wydarzyło. Zacznijmy od najważniejszego, czyli mamucich urodzin. Jak opisalibyście drogę, którą pokonaliście przez 15 lat? Czym Ufomammut dziś różni się od tego – powiedzmy – sprzed dekady albo z czasów, gdy startowaliście?

Ufomammut_03

Urlo: Na pewno byliśmy wtedy młodsi, znacznie młodsi. To po pierwsze, a poza tym… sam nie wiem.

Poia: Ufomammut na pewno zmienił się dość mocno przez ten czas, jest sporo różnic pomiędzy tym, co było kiedyś i jacy jesteśmy teraz. Dla mnie wciąż trwa młodzieńcze marzenie: scena, tworzenie i granie muzyki. To było moje największe pragnienie od nastoletnich czasów i udało się je zrealizować. Wciąż je realizujemy. Pod tym względem można by powiedzieć, że zupełnie nic się nie zmieniło – czas leci, a my wciąż gramy razem na scenie, od przeszło 15 lat, tak jak chcieliśmy i w dalszym ciągu chcemy. Wciąż to robimy, na szczęście!

Vita: Zmiany, i to niemałe, na pewno zaszły zarówno na scenie, jak i w naszym stylu i podejściu do grania. W relacjach między nami, we wzajemnych uczuciach, w tym jak podchodzimy do muzyki, jak komponujemy, tworzymy nowe dźwięki. Cały proces twórczy przebiega dziś trochę inaczej niż kiedyś. Teraz działamy w sposób bardziej uporządkowany. Na przykład, przy ostatnich trzech płytach wyraźnie zmieniliśmy podejście, ponieważ pracowaliśmy nad nimi dłużej – przez kilka miesięcy, a później czekało nas jeszcze sporo pracy w studio już po nagraniach. Na początku, przy pierwszych albumach, to wszystko przebiegało inaczej. Z wielu powodów, na przykład pomiędzy pierwszym a drugim albumem mieliśmy problemy z klawiszowcem, więc trochę przymusowo zyskaliśmy dodatkowy czas, by oswoić się z nowymi kawałkami, poznać dobrze świeży materiał, ograć się z nim na żywo, zmienić jeszcze to i owo i w końcu go zarejestrować.

Ufomammut_01

Poia: Przekomponowaliśmy też na przykład pierwszą wersję „Eve”, w ciągu kilku miesięcy. Tak samo było z „Oro”. I z „Ecate”. Mniej więcej 3-4 miesiące po stworzeniu pierwszej wersji całości materiału zmieniliśmy w nim jeszcze kilka elementów, a później przyszła pora na pracę w studio, gdzie zrobiliśmy naprawdę sporo i ciężko pracowaliśmy. Miał w tym swój udział – jak zawsze – Lorenzo Stecconi, bo praca z nim rządzi się swoimi prawami. Dużo zrobiliśmy w studio, później przy miksach. To wszystko, cały proces tworzenia i przetwarzania muzyki wygląda dziś zdecydowanie inaczej niż kiedyś. To całkiem inne, bardziej przemyślane i usystematyzowane podejście do pracy nad muzyką. Teraz jest mniej, jakby to powiedzieć, działania na żywioł. Zawsze dążyliśmy do tego, by iść za naszymi pierwotnymi ogólnymi pomysłami i później je rozwijać, ale – tak jak powiedział Vita – w ostatnich latach staliśmy się bardziej dojrzali, dorośliśmy. No, powiedzmy (śmiech), w każdym razie jesteśmy bardziej skoncentrowani na realizacji celu, bardziej wybredni i wymagający wobec samych siebie, zaczęło nam bardziej zależeć nad pracą nad sobą i własnymi umiejętności w każdym zakresie – od grania na instrumentach, przez tworzenie kompozycji, po nagrywanie muzyki. Chcemy robić wszystko lepiej – grać, komponować, dziś wkładamy we wszystko więcej wysiłku, by osiągnąć najlepszy możliwy rezultat. Chcemy dać z siebie tak dużo, jak tylko jesteśmy w stanie. Generalnie, zawsze podchodziliśmy w ten sposób do tematu, ale w ostatnim czasie cały ten proces realizujemy jeszcze bardziej świadomie, racjonalnie, w mniej szalony i przypadkowy sposób. Teraz jest bardziej na zasadzie „OK, zróbmy to albo tamto”, ale nie kończy się tylko na gadaniu, ale na wcielaniu pomysłów w życie od początku do końca, zostawiając zawsze tylko trochę miejsca na ewentualne zmiany i improwizacje. Ale jednocześnie pracując dużo w studio, by nadać muzyce odpowiedni finalny kształt. Zmiany nastąpiły też w naszym podejściu do życia, w naszym codziennym nastawieniu do świata, który – mam wrażenie – zaczęliśmy postrzegać inaczej. Na pewno sami też mocno się zmieniliśmy, jesteśmy innymi ludźmi niż 10 czy 15 lat temu i jakby jeszcze bardziej wzajemnie scaleni jako zespół. W Ufomammut jest nas trzech, ale działamy jak jeden organizm. Gramy razem, to monolityczna całość. Ewolucja dotyczy także muzyki, utworów. Za każdym razem, kiedy je odgrywamy, gramy je inaczej, to trochę jak tworzenie płyty na nowo, zarówno jeśli chodzi o stary, jak i nowy materiał. Wydaje mi się, że jesteśmy teraz bardziej dojrzali, czujemy to wszystko jakby głębiej i bardziej prawdziwie, przeżywamy to co nas spotyka bardziej autentycznie i to samo przekłada się na muzykę, na wszystko inne, czym się zajmujemy. Wcześniej to się po prostu działo, a my bardziej poddawaliśmy się wydarzeniom, niż staraliśmy się brać w nich aktywny udział, w miarę kontrolując to, co dzieje się wokół. Mam wrażenie, że wcześniej to było bardziej czekanie, aż coś się stanie. Teraz jesteśmy w akcji, wiemy, co chcemy zrobić i wdrażamy pewne tematy z własnej inicjatywy. Ufomammut na fali, jak surfer (śmiech).

My: Swego czasu Urlo powiedział nam w jednym z wywiadów, że nie pali się do kręcenia DVD, ponieważ woli, by słuchacze zapamiętali jego muzykę, a nie twarz. Najwyraźniej jubileusz skłonił Was do zmiany zdania.

Urlo: Rzecz w tym, że nie pomyśleliśmy o DVD przy okazji 10 rocznicy, więc powiedzieliśmy sobie: OK, w takim razie zróbmy to na ‘15’. I wydaje mi się, że to był właściwy moment. Musieliśmy znów grać stare kawałki, przygotowując to DVD. Zrobiliśmy też Magickal Mastery Tour. Zauważyliśmy, że wszystkie stare utwory z płyt wydanych przed laty, które teraz graliśmy, brzmiały całkiem inaczej niż w wersjach zawartych na płytach. No i zdecydowaliśmy się na DVD całkiem inne niż tylko klasyczny koncert live. Chcieliśmy czegoś więcej, upamiętnienia naszej 15 rocznicy w bardziej szczególny sposób – zarówno dla słuchaczy, jak i dla nas. To, co już nastąpiło, będzie dzięki temu w jakimś tam stopniu trwać, będzie czymś bardziej materialnym, co warto zapamiętać. Jesteśmy zespołem od 15 lat, fajnie mieć na okoliczność takiej rocznicy coś na pamiątkę. Uważam, że DVD to był dobry pomysł i dobra decyzja. A najlepszą rzeczą przy pracy nad tym wydawnictwem było zaangażowanie wielu różnych ludzi, z którymi spotkaliśmy się jako Ufomammut na przestrzeni tych wszystkich lat.  Dla mnie zdecydowanie najważniejsza jest ostatnia część DVD, ta w której pojawiają się fani.

Poia: Tak, ostatnia część jest najistotniejsza, to był świetny pomysł. Kiedy to rozważaliśmy, jeszcze na etapie planowania całego DVD, szybko doszliśmy do wniosku, że tak, z pewnością powinniśmy zapytać ludzi co o nas myślą, dlaczego z nami są, czym jest dla nich Ufomammut.

My: Bardzo fajnie się to ogląda, to fakt. Szczere wyznania zaangażowanych ludzi, dla których Ufomammut jest ważny, robią wrażenie.

Urlo: Dokładnie. Dla mnie to świetna sprawa, a później na trasie część z nich spotkaliśmy w realu, czasem już kolejny raz, a czasem po raz pierwszy. To fajne doświadczenie. Zabawne, naładowane pozytywnymi emocjami. Warto było.

Poia: Jednego z tych gości spotkaliśmy na koncercie podczas trasy po Kanadzie. I w Finlandii.

Urlo: Moim zdaniem to DVD jest przede wszystkim czymś na kształt tribute dla publiczności, dla wszystkich tych, którzy słuchają naszej muzyki i przychodzą na nasze koncerty. To dlatego – dla nich – nagraliśmy część dokumentacyjną. Z ludźmi i dla ludzi. Ale jest tam też przecież coś na kształt live show, chociaż o tyle specyficzne, że bez publiczności. Nie ma tam nikogo wybranego, nie ma garstki zaproszonych i dzięki temu koncert jest naprawdę dla wszystkich, dzięki temu jest bardziej dla każdego z osobna, kto widział lub chciałby zobaczyć Ufomammut na żywo, niż gdyby w miejscu nagrywania DVD była zgromadzona jakaś mniejsza lub większa publiczność. To też w pewien sposób obrazuje nasze skromne początki. Zwykle w początkach istnienia zespołu grasz praktycznie dla nikogo, dla garstki znajomych. Bez ludzi, którzy są z nami teraz i byli przez całe lata wcześniej nic by się pewnie nie wydarzyło, nie byłoby nas tu, gdzie jesteśmy teraz. Nie gralibyśmy dziś w Polsce, ani wczoraj w Berlinie. Ani w Finlandii, i tak dalej. DVD na pewno jest też w części dla nas, żeby pamiętać o tym, co już za nami, żeby jakoś utrwalić przeszłość Ufomammut, ale to również po prostu płyta z muzyką zrobiona w trochę inny sposób. Tak jak powiedziałem, taki tribute dla słuchaczy.

Poia: To wydawnictwo pozwala też trochę wytłumaczyć ludziom jak gramy, jak powstaje nasza muzyka, jak to wszystko się dzieje. Mogą zobaczyć, jak mniej więcej funkcjonuje zespół, jak robimy muzykę. Tak właśnie działa Ufomammut. Nie mamy tajemnic ani sekretów, możemy i chcemy to pokazać i to DVD pozwala taki cel osiągnąć. Pokazaliśmy światu Ufomammut od podszewki.

My: Część biograficzna DVD jest przygotowana bardzo dokładnie. Trudno było zebrać tych wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez szeregi zespołu?

Urlo: Masz na myśli pewnie Erico, Lorenzo, wszystkich, którzy kiedyś z nami pracowali? Niektórzy, jak właśnie Erico, mieszkają dziś daleko, np. w Norwegii. Spotkaliśmy go w realu kilka dni temu właśnie podczas trasy w Norwegii. Tak naprawdę nie mogliśmy nawiązać kontaktu tylko z jednym człowiekiem – Lorenzo Stecconi, aż tu nagle tak się złożyło, że graliśmy koncert w klubie Magnolia w Mediolanie i on tam był!

Poia: Więc, wykorzystaliśmy okazję i szybko zarejestrowaliśmy fragment z jego udziałem, który trafił na płytę.

Urlo: Tak, dokładnie! Na początku był bardzo nieśmiały i nie chciał się angażować, ale w końcu jakoś nam się to udało. Ogólnie jednak całkiem łatwo, nawet zaskakująco łatwo poszło nam odnalezienie tych wszystkich ludzi i skłonienie ich do wzięcia udziału w tworzeniu dokumentacji na potrzeby DVD.

Poia: To była też dobra okazja, żeby spotkać starych przyjaciół czy znajomych, by odnowić mniej lub bardziej zapomniane kontakty. To było fantastyczne i szalone przeżycie. I bardzo pozytywne.

My: „XV: Magickal Mastery Live” to DVD nakręcone „na żywo, ale w studio”. Zdecydowaliście się na to z uwagi na koszty? Czy zagraliście ten set w całości za jednym podejściem?

Poia: Nie do końca.

Ufomammut_02

Vita: Zagraliśmy sporo razy, ponieważ wprowadzaliśmy pewne zmiany. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że odegraliśmy cały set  5, może 6 razy.

Urlo: Wszystko rejestrowaliśmy w całości i na żywo, ale po prostu nagrywaliśmy każde podejście, każdy set, a później wybraliśmy z zebranego materiału tę wersję, którą uznaliśmy za najlepszą. Największym problemem przy nagrywaniu DVD był brak ogrzewania w budynku i przenikliwe zimno panujące w tamtym miejscu. To był luty, a luty we Włoszech bez ogrzewania to nie jest dobry miesiąc. W miejscu, w którym nagrywaliśmy, było okrutnie zimno, a my graliśmy kawałki tak samo, jak zwykle. To to samo miejsce, w którym od lat mamy próby i w którym nagrywaliśmy wszystkie nasze wcześniejsze płyty w poprzednich latach. Graliśmy na scenie, ale przez to, że nie było ogrzewania, opuściliśmy kurtynę i graliśmy tyłem do miejsca, gdzie w normalnych warunkach byłaby publiczność. Grając, przed oczami mieliśmy ścianę. To było dość dziwne i specyficzne doświadczenie – grać koncert w taki sposób.

Poia: To było trudne z jeszcze jednego powodu: byliśmy tam sami, nie było ludzi, a na koncercie zawsze są. Musieliśmy grać set jak dla publiczności, ale w całkiem pustym miejscu bez słuchaczy. Poza kilkoma naszymi przyjaciółmi stojącymi tu i ówdzie i odpowiadającymi za nagrywanie, obsługę kamer i innego sprzętu, etc. nie było tam nikogo innego. Nie było autentycznej publiczności, która przychodzi specjalnie po to, żeby obejrzeć koncert. Staliśmy więc na scenie i graliśmy, wyobrażając sobie w głowach, że to normalny koncert jak zwykle, na którym obecni są ludzie, którzy przyszli tam dla naszej muzyki, dla wymiany emocji. I chyba tylko dzięki temu, że mamy tak bujną wyobraźnię, tak dobrze wszystko wyszło, moim zdaniem zdjęcia świetnie się udały. Wszystko zależało tylko od nas, kamery miały nas na scenie, nic do ukrycia, więc nie mogliśmy i nie popełnialiśmy żadnych błędów grając, chcieliśmy pokazać nasze profesjonalne nastawienie tak mocno i jednoznacznie wprost, jak to było możliwe, żeby później ci, którzy mieli to oglądać odnieśli wrażenie, że naprawdę są na tym koncercie obecni, że biorą w nim udział, a nie tylko oglądają go na szklanym ekranie. To może nie było aż takie wyzwanie, ale wbrew pozorom nie było też wcale takie łatwe, szczególnie przez zimno i przez granie do ściany. Po wszystkim byliśmy autentycznie wykończeni.

Vita: O tak, pamiętam. Zajęło nam to jakieś 5 dni, mniej więcej. Było ciężko. A po tym czekała nas jeszcze dodatkowa praca nad paroma detalami, takimi jak np. powtórki jakichś solówek, partii perkusji czy dogranie jakiegoś fragmentu setu, który na filmie wymagał poprawek. Więc, koniec końców – 5 czy 6 występów na żywo dla pustej sali, a później jeszcze i kilka dziwacznych (jak dla nas) akcji, żeby maksymalnie uatrakcyjnić ten koncert dla odbiorców i zrobić go jak najlepiej. To było dziwne doświadczenie – zagrać tylko jakiś kawałeczek czegoś, żeby nanieść w materiale poprawki. I żeby finalnie wszystko brzmiało i wyglądało jeszcze lepiej.

My: Dlaczego graliście bez publiczności?

Vita: Ponieważ tak postanowiliśmy, chcieliśmy tak zagrać. Nie mieliśmy sumienia prosić ludzi, by byli tam z nami przez kilka dni, w tak lodowatym i nieprzyjaznym w zimie miejscu. Naprawdę było ciężko to wytrzymać.

Urlo: Ale w gruncie rzeczy może gdybyśmy ściągnęli tam ludzi, byłoby trochę cieplej (śmiech).

Poia: Wykorzystamy ten pomysł następnym razem. Na pewno byłoby cieplej!

Urlo: Każdy musiałby przecież oddychać i w ten sposób ogrzewałby powietrze.

Poia: To jest plan na 20 urodziny Ufomammut.

Urlo: Nie, na 50, wtedy tak zrobimy.

Vita: Wszyscy na wózkach inwalidzkich, tacy starzy…

My: Hekate to bogini m.in. czarów i magii. Jej posągi stawiano na rozstajach dróg, gdzie miała błogosławić bądź przeklinać podróżnych. Skąd pomysł na taki koncept nowej płyty?

Urlo: O nie, to jest nudne!!! Już tyle razy odpowiadaliśmy na to pytanie! (śmiech) OK, no więc tak. Za każdym razem, kiedy zaczynamy pracę nad nowym albumem, wychodzimy od muzyki. Więc, muzyka zawsze pojawia się pierwsza, a reszta przychodzi później. Kiedy pojawią się ogólne ramy, zaczynamy myśleć o muzyce bardziej w szczegółach, o ścieżkach perkusji, gitar, o wokalizach, ale na tym etapie jeszcze bez tekstów.  Dopiero później znajdujemy drogę do liryków, to przychodzi zawsze na dalszym etapie i pewnym sensie samo. Teksty muszą współgrać z wizją dotyczącą wokali. Później zaczynamy myśleć o wizualizacjach, efektach, które będą dobrze komponować się z resztą, będą ją koncepcyjnie wspierać. Atmosfera muzyki przy pracy nad „Ecate” była bardzo inspirująca, jest tam sporo zależności, zazębień między życiem i śmiercią. To dlatego na płycie pojawia się tyle hymnów pogrzebowych.

My: ???

Urlo: Tak, mogliście tego nie zauważyć albo nie rozpoznać, ale wykorzystaliśmy tam np. tradycyjne pieśni żałobne z Sardynii, ale też z innych kultur – z krajów arabskich i z Afryki, z Indii, etc. Mają charakter mocno kultowy, modlitewny, wykorzystaliśmy je oczywiście mocno przearanżowane, potraktowaliśmy je jak pomysł do kreatywnego wykorzystania do naszych celów.

My: Hekate ma również symbolizować związek pomiędzy przeszłością, teraźniejszością a przyszłością. Czy taką rolę ma pełnić także Wasz album?

Urlo: Pomysł uwydatnienia związków pomiędzy życiem i śmiercią, pomiędzy żyjącymi i zmarłymi pojawił się w trakcie pracy nad „Ecate”. To bogini, która przenikała ze świata żywych do świata zmarłych. Do świata bogów. To także nawiązanie do upływu czasu, do przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. W trakcie pracy nad płytą pojawiło się mnóstwo rzeczy, mnóstwo pomysłów. Postanowiliśmy wniknąć w temat, by bardziej zrozumieć fenomen i istotę Hekate. Charakter tej postaci, jej postrzeganie, które ewoluowało w czasie także pod wpływem chrześcijańskiej ideologii. Wtedy Hekate stała się królową wiedźm i czarownic, symbolem czarnej magii, etc. choć pierwotnie była przecież zupełnie inną boginią. Pozytywną. Później zaczęto ją przedstawiać w negatywnym świetle, choć wcale nie była złym bogiem i na to nie zasługiwała. Tak samo, jak w przypadku Ewy wygnanej z raju, Lucyfera, etc. Krótko mówiąc, z wielu powodów Hekate okazała się idealna, by stać się motywem przewodnim naszej nowej płyty. To także pewien symbol dla nas jako zespołu, nowy krok – tu jest przyszłość, tam jest przeszłość. Z upływem czasu, z wiekiem zaczynasz na takie sprawy patrzeć inaczej. Moim zdaniem dokonaliśmy dobrego wyboru (śmiech).

Poia: Nikt z nas nie wie, co się z nami stanie. Każdy się nad tym zastanawia, a Hekate jest po drugiej stronie. Ten materiał to także forma poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania. Nie wiemy…

Vita: Ja wiem!

Poia: Wiesz?

Vita: Oczywiście, że wiem.

My: Czy „Ecate” ma być swoistym podsumowaniem Waszej kariery, a jednocześnie otwarciem na nowy etap?

Poia: Na pewno. Myślę zresztą, że każda kolejna płyta zamyka i podsumowuje pewien rozdział, który minął. To takie cząstkowe podsumowania. Każda płyta to jakaś część, wycinek z większej całości. Tak jak mówisz: to zapis stanu zespołu w danym momencie, z całym bagażem przeżyć i doświadczeń tu i teraz. Nie wiem, jak to wyjaśnić szerzej. Wkładamy w taki materiał wszystko, co w danej chwili wiemy, co czujemy, zawieramy w nim siebie. Staramy się dać z siebie wszystko, co najlepsze, za każdym razem chcemy zrobić album jak najlepiej potrafimy. Tak więc możemy zdecydowanie postrzegać „Ecate” jako część, ważną część naszego życiowego cyklu. To zamyka pewien etap i jednocześnie otwiera kolejny. Więc zawarliśmy nas tu i teraz, ale też to kim i czym jesteśmy, kim byliśmy, kim chcielibyśmy być i kim być może staniemy się w przyszłości. A poza tym, technicznie rzecz ujmując, płyta jest bardziej skoncentrowana, jest skondensowana i ograniczona tylko do tego, co w niej konieczne dla osiągnięcia założonego rezultatu. Nie ma tam zbędnych czy niepotrzebnych fragmentów. Chcieliśmy zamknąć w „Ecate” wszystkie założenia, ale ujęte w bardziej płynny sposób, bez dodawania nadmiernej przestrzeni  pomiędzy zmianami tempa i nastrojów. Przejścia następują w ramach rozwijania się poszczególnych utworów. Nie ma prostych przejść od A do B, poszczególne elementy bardziej płyną, mieszając się ze sobą, przechodząc płynnie jeden w drugi. Podobnie pracowaliśmy przy „Eve”, tam też mamy długie powolne przechodzenie od jednej zmiany do drugiej, choć jest trochę inaczej. Muzyka narasta bez pośpiechu z masą detali po drodze. Potrzeba czasu, by zrozumieć taki przekaz, by wsłuchać się w dźwięki odpowiednio uważnie. Z „Ecate” postąpiliśmy w pewnym sensie trochę na odwrót, pozostając jednocześnie pod wpływem starych kawałków, które ogrywaliśmy w związku z wydaniem rocznicowego DVD. A później jeszcze graliśmy starocie podczas Magickal Mastery Tour. Zależało nam na tym, by „Ecate” pozostała mimo wszystko zbiorem samodzielnych utworów, nie jednym rozciągniętym utworem, w ramach którego wszystko się rozgrywa, jak to miało miejsce przy „Eve”. Postrzegamy „Ecate” bardziej jako zestaw utworów, nawet jeśli w praktyce to mimo wszystko wciąż koncept album. Płytę wypełniają samodzielne kawałki. Dla nas w każdym razie to nie jest jeden spójny motyw, jeden monolityczny koncept, taki jakim – w założeniu – była „Eve”, ale też „Oro”.

Urlo: Nawet jeśli w gruncie rzeczy każdą naszą płytę traktujemy jako koncept album…

Poia: To, co zrobiliśmy teraz, tworząc najnowszy materiał, to naprawdę coś innego. Tym razem działaliśmy w całkiem nowy sposób.

Urlo: Jest jeszcze jedna rzecz. Kiedy gramy materiał już po zarejestrowaniu płyty, ten proces wcale na tym się nie kończy. Zostaje jeszcze granie muzyki na żywo i tu znów muzyka się zmienia, znów ewoluuje. Znajdujemy nowe sposoby na odegranie poszczególnych fragmentów, nowe ścieżki które prowadzą nas do oczekiwanego rezultatu, pojawiają się nowe pomysły, czasem nawet całkiem nowe partie, dodane do całości albo zastępujące stare. Zmieniamy coś, dodajemy, usuwamy. To wszystko sprawia, że płyta staje się jeszcze bardziej nasza, dużo bardziej nasza niż wersja studyjna. To widać zresztą na koncertach. Dlatego myślę, ze do momentu, w którym nie wydamy kolejnej, całkiem nowej płyty, która zajmie miejsce tej najnowszej, tak naprawdę nie jesteśmy w stanie powiedzieć dokładnie, jaka jest „Ecate”, jaka była, czym była, jest i stanie się dla nas w przyszłości.  Powinniśmy to zrozumieć za jakiś rok, może dwa. Teraz jest jeszcze za wcześnie. Będziemy mieli właściwą odpowiedź, znajdziemy ją, ale jeszcze nie teraz. Przyszłość pokaże też, czy nowe kawałki wytrzymają próbę czasu. Niektóre utwory mają to do siebie, że sprawdzają się tu i teraz, ale z upływem lat jakby tracą na znaczeniu. A inne, oceniane z dłuższej perspektywy wciąż są niezmiennie obecne w naszym życiu, są ważne bez względu na to, kiedy powstały i jak zostały nagrane. Niektóre są i będą zawsze obecne w naszych sercach, a inne nie.

Vita: Nawet jeśli mamy w repertuarze całkiem sporo różnych utworów, są też takie, o które ludzie zawsze pytają i proszą na koncertach, zawsze chcą żebyśmy je zagrali, tak jest np. z Lacrimosa. A my do dziś nie znaleźliśmy metody na zagranie tego kawałka na żywo we właściwy, odpowiedni sposób. Mam tu też na myśli taki na przykład ‘Hellcore’. Tak, ostatnio graliśmy to na kilku koncertach, ale naprawdę nie podoba nam się, jak ten utwór brzmi w wykonaniu na żywo, więc nie utrzymał się w setliście zbyt długo.

My: Zapowiadaliście, że „Ecate”, zwłaszcza pod względem skomplikowania partii muzycznych, jest płytą nieco inną niż wcześniejsze. To samo mówiliście w wywiadzie dotyczącym „Oro”. Zawsze staracie się podnosić poprzeczkę? Na czym dokładnie polegają te różnice?

Poia: Nie powiedziałbym na pewno, że to, by płyta była bardziej słuchalna, stanowiło główne założenie. Chcieliśmy być tym razem bardziej czytelni, przejrzyści. Bardziej – tak jak mówiłem wcześniej – skupieni na osiągnięciu założonego rezultatu, skoncentrowani na celu. Weźmy na przykład „Plouton” – to utwór o nieskomplikowanej, raczej prostej strukturze, ale w ten sposób chcieliśmy bardziej uwydatnić i podkreślić pewne warstwy tajemniczości, nieoczywistości wokół tego kawałka. Na pewno nie chcieliśmy nagrać płyty lekkiej, łatwej i przyjemnej, takiej, która nadaje się na przykład do słuchania pod prysznicem (śmiech). Chodziło o coś bardziej subtelnego, o coś, co nie będzie takie łatwe do przejrzenia na wylot po pierwszym odsłuchu. To nie miał być album „przezroczysty”, nawet jeśli oparty został na prostych czy prostszych niż wcześniej riffach.

My: Będziecie kontynuować ten trend na kolejnej płycie?

Poia: Nie mam pojęcia.

Urlo: Nie działamy wg z góry założonego planu, nie opracowujemy szczegółowych założeń do realizacji w bliższej czy dalszej przyszłości. Chodzi mi o to, że zawsze staramy się zrobić coś innego niż poprzednim razem. Nawet jeśli przez lata wypracowaliśmy już coś, co można nazwać stylem gry typowym dla Ufomammut. Oczywiście, oznacza to, że gramy w określony sposób, mamy charakterystyczne dla nas brzmienie, i tak dalej.

Poia: Z pewnymi ograniczeniami…

Urlo: Z pewnymi ograniczeniami i problemami, ale zawsze staramy się wznieść o poziom wyżej, zrobić mały krok naprzód. I na przykład, jeśli chodzi o „Ecate”, płyta jest moim zdaniem pod pewnymi względami bardziej skomplikowana niż poprzednia, czyli „Oro”. Partie perkusji były tu dość trudne, a linie melodyczne też różnią się od tego, co robiliśmy wcześniej, na poprzednich albumach.

Poia: Jest tu też mocniejsze brzmienie.

Urlo: Tak, jest mocniejsze brzmienie. Jest też generalnie więcej elementów, więcej smaczków i tak dalej. „Oro” mocno różniła się od „Eve”, która z kolei wyraźnie różniła się od „Idolum”. Nawet jeśli naszą muzykę łatwo rozpoznać jako twórczość Ufomammut, ponieważ ma wszelkie cechy charakterystyczne dla naszego stylu grania, zawsze staramy się coś zmienić przy kolejnym materiale, nie kopiować ściśle własnych starych pomysłów. Staramy się poprawić swój warsztat, zrobić jakiś progres. I jeszcze jedna rzecz, którą teraz zauważyliśmy, to że zwykle zespoły zaczynają od bardzo ciężkiego grania, a później odchodzą ku lżejszym dźwiękom. A my podążamy w przeciwnym kierunku. Im bardziej w las, tym staramy się grać ciężej i ciężej. W pewnym sensie. Takie przynajmniej mam wrażenie. No i cóż, mamy szczęście, ponieważ możemy robić to na żywo, na koncertach, mamy zapewnione odpowiednio ciężkie brzmienie dzięki Ciccio, który jest, jakby to powiedzieć, brzmieniowym terrorystą.

Poia: Tak, zwykle nazywamy go właśnie dźwiękowym terrorystą. Lubimy ustawiać wszystko tak, by zapierało dech w piersiach, a wibracje są czasem trudne do zniesienia. Mamy szczęście, że Ciccio jest z nami w ekipie i że zawsze stara się nam pomóc osiągnąć na scenie właściwy ciężar.

Vita: Zdecydowanie, a czasem musimy nawet prosić go, by nieco odpuścił, by trochę zszedł z mocy dźwięku. Kiedy ostatnio graliśmy w Berlinie, ustawiliśmy się na scenie do sound checku i od razu musieliśmy go błagać, żeby trochę spasował. Kiedy tylko zaczęliśmy grać, wszystko wokół zaczęło wibrować z siłą naprawdę trudną do zniesienia.

Urlo: Tak, w Berlinie trochę przesadził. To przez te subwoofery, tego było jednak za wiele. Jak sobie to przypomnę…

My: Ale publiczność była pewnie zachwycona?

Vita: Jeden gość podszedł po koncercie i skarżył się, że było zdecydowanie za głośno (śmiech).

My: Kawałki na „Ecate” mają prawdziwie koncertowy potencjał. Czy  – podobnie jak w przypadku „Oro” – musieliście przez jakiś czas rozkręcać się, zanim poczuliście się całkowicie swobodnie podczas odgrywania nowego materiału na żywo?

Vita: Zaczęliśmy grać „Ecate” w naszej salce prób jakoś około października czy listopada 2014 r.

Urlo: Tak, od razu po tym, kiedy zarejestrowaliśmy płytę. Kiedy już nagraliśmy materiał, zrozumieliśmy, jaki jest trudny do odgrywania na żywo!

Poia: Pierwszy koncert z materiałem z „Ecate” zagraliśmy na początku marca 2015 r., więc mieliśmy  około 4 miesięcy, może trochę więcej, by jako tako się z nim oswoić i ograć go na żywo.

Urlo: Myślę, ze ostatecznie mieliśmy Ecate opanowaną do grania live dopiero po kilku koncertach w Stanach, jakoś na wiosnę, w kwietniu. Wtedy mogliśmy już poczuć się w miarę komfortowo i pewnie odgrywając te utwory na żywo, choć wciąż, nawet teraz jest tam kilka partii, które nadal stanowią dla nas wyzwanie.

Poia: Jest tam kilka fragmentów, które musimy grać ze szczególną starannością i większym poziomem koncentracji niż przy innych utworach. Musimy być bardziej ostrożni, bo kiedy już popełnimy nawet najmniejszy błąd, cała reszta wali się jak domek z kart albo zamek z piasku. To nietrwała konstrukcja w tym sensie, że wszystko musi być idealnie, bo inaczej wypadasz z rytmu.

My: Zdarzyły Wam się jakieś koncerty z błędami?

Poia: Tak, pewnie, ale udawaliśmy, że wszystko jest jak należy, w najlepszym porządku. Z uśmiechem na ustach graliśmy dalej, jak gdyby nigdy nic (śmiech).

Urlo: Czasem zdarzają nam się pomyłki, ale nikt nie jest w stanie nawet tego zauważyć. Tylko my mamy tego świadomość, ponieważ tylko my wiemy, jak dany utwór w danym momencie ma brzmieć. Chociaż pamiętam jeden raz, kiedy wokal wszedł w momencie, w którym absolutnie wchodzić nie powinien, we fragmencie, gdzie nie ma żadnych wokaliz. To było podczas koncertu w Rumunii, graliśmy fragment bez wokalu, a ja nagle wydarłem się do mikrofonu. Jedna dziewczyna w pierwszym rzędzie spojrzała na mnie tym charakterystycznym spojrzeniem „Co ty wyprawiasz?!” To jedyny taki moment, który teraz sobie przypominam, kiedy ktoś przyłapał nas na pomyłce i dał do zrozumienia, że coś poszło nie tak. Przeważnie jednak ludzie nie mają pojęcia, że coś pomieszaliśmy, zagraliśmy nie tak, jak trzeba. A może wiedzą, tylko po prostu są tak uprzejmi, że nie dają nam odczuć, że zauważają każde nasze potknięcie na scenie.

Vita: Nie jest wcale tak łatwo zrozumieć i zauważyć wpadki w naszym graniu na koncertach, w odniesieniu do każdego poszczególnego instrumentu. Mimo wszystko dość łatwo można to ukryć, chociaż my i tak mamy przecież świadomość, że coś poszło źle.

Poia: Na przykład na wczorajszym koncercie pomyliliśmy się w jednej partii w pierwszym utworze. Ale tak czy owak jesteśmy całkiem nieźli, bo wciąż potrafimy zagrać to tak, żeby dobrze brzmiało i znajdowało uznanie u publiczności (śmiech). Nawet jeśli od czasu do czasu coś zdarzy nam się spieprzyć.

Vita: Czasem są też przypadki, że na przykład nie zrozumiemy się na scenie, że źle odczytam jakiś sygnał czy gest od chłopaków. Inaczej zinterpretuję jakiś ruch Urlo albo Poi i zagram coś nie tak, jak powinienem. W taki właśnie sposób funkcjonujemy na koncertach, stale komunikujemy się ze sobą. Generalnie, znam ich system poruszania się na scenie, więc co do zasady wiem, kiedy Urlo zbliża się ponownie do mikrofonu albo kiedy jest pora na zmianę tempa. Ale czasem zdarza się, że któryś z nich zrobi coś takiego, że zupełnie nie wiem, o co im chodzi i co się dzieje (śmiech). Wtedy jasne jest tylko, że chyba czas coś zmienić w grze, zagrać jakoś inaczej, zaimprowizować (śmiech). To działa także w drugą stronę, czasem sam zrobię coś inaczej, a innym razem to oni ‘wytną’ mnie z gry jakimś niestandardowym ruchem. Zespół to drużyna, machina która powinna dobrze działać, i my działamy wszyscy razem jak jeden mechanizm, w którym od czasu do czasu coś może się lekko zaciąć.

Urlo: Tak. POWINNA działać. Powinna (śmiech).

My: Wróciliście niedawno z długiej trasy po Stanach Zjednoczonych. Jak przyjmowana jest tam twórczość Ufomammut? Zauważacie jakieś różnice w porównaniu z publicznością europejską?

Urlo: Dla nas ta trasa była niesamowitym doświadczeniem, to zupełna odmiana od koncertów w Europie. Rozmawialiśmy nawet o tym dosłownie kilka dni temu. Kiedy ruszamy w trasę po naszym kontynencie, przeważnie gramy w tych samych dobrze znanych klubach, na tych samych scenach.  A w Stanach to wszystko było absolutnie nowe, wszystko było na zasadzie „wow”. W każdym nowym miejscu zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, więc byliśmy nieustannie wszystkim zaskoczeni. Jak dzieci.

Vita: Tak, to prawda, ale fani, generalnie publiczność w US jest z grubsza taka sama. Niewiele się różni. Może mam takie wrażenie po części dlatego, że część ludzi spotkanych na koncertach w US znałem już wcześniej, albo chociaż widziałem ich raz czy drugi podczas którejś z tras po Europie, na festiwalach, etc.  Na przykład ludzi z różnych zespołów, naszych fanów i tak dalej.

Poia: Ale fakt, że było też naprawdę wyraźnie widać, że publika z US bardzo na nas czekała. Od dawna. Więc część z nich sprawiała wrażenie naprawdę szczęśliwych, witali nas z uśmiechami od ucha do ucha. To niesamowite uczucie widzieć, że ktoś tak się cieszy z Twojej obecności, z tego, że obejrzy wreszcie twój koncert.

Vita: Nie spodziewaliśmy się aż tak pozytywnego przyjęcia, to na pewno. Przed wylotem do Stanów wszyscy, tzn. muzycy którzy trasy po Stanach mieli już za sobą i z którymi rozmawialiśmy, mówili nam, że tam jest zupełnie inaczej niż w Europie, że muzyków traktuje się inaczej, z mniejszą uwagą, nie przyjmują Cię tak jak tu. To w pewnym sensie prawda, ale różnica wcale nie jest aż tak mocno odczuwalna, jak można by się spodziewać.

Poia: Tak, Vita mówi o samych klubach. W US są znacznie bardziej surowe, że tak to ujmę. Porównując je do europejskich, najbliżej mają chyba do tych w UK. Na pewno nie jest tak, jak na przykład w Belgii, gdzie starają się zapewnić Ci wszelkie możliwe wygody. W Belgii masz wszystko. Dobre miejsce do spania, catering, wszystko co trzeba. Do UK na koncerty przyjeżdża znacznie więcej zespołów, więc co do zasady muzykom nie poświęca się aż tyle uwagi, nie dba się o ich komfort w takim stopniu. Traktuje się ich po prostu bardziej normalnie. Więc mówiono nam, że podobnie będzie w US, że nikt nie będzie się nami za bardzo przejmował, bo tak to u nich zawsze wygląda. Ale z naszych doświadczeń wynika, że to nie jest do końca tak. Zauważyliśmy jednak kilka różnic. Ludzie są naprawdę bardzo uprzejmi i bardzo skłonni do pomocy, niezależnie od tego, czego potrzebujesz. Starają się, żeby wszystko było jak najlepiej. Byliśmy tym bardzo mile zaskoczeni, spodziewaliśmy się bardziej szorstkiego traktowania, wejścia do bardziej surowego muzycznego świata niż ma to miejsce w Europie, ale nic takiego nie nastąpiło.

My: Dla wielu europejskich kapel, zwłaszcza tych undergroundowych, trasa po Stanach jest czymś w rodzaju spełnienia marzeń. Czy Wy też postrzegacie to w taki sposób? Podobało Wam się amerykańskie tour?

Poia: Tak, zdecydowanie i to bardzo!

Vita: Choćby przez to, że Stany to coś zupełnie innego niż Europa. Pod wieloma względami. Tam trasa samochodem z jednego miasta do drugiego zajmuje 2, 3, 4 godziny. To coś całkiem innego, tu wszędzie jest bliżej. US to wielki kraj i przekłada się to na przykład na zupełnie inne krajobrazy. Chodzi mi o to, że oni mają prawdziwe pustynie, a w Europie ich nie ma. OK, za wyjątkiem południa Hiszpanii i Sycylii, ale te są przecież małe, znacznie mniejsze niż tamte, więc nie sposób tego porównać. W Europie jedziesz sobie na przykład przez 20 km, widzisz coś na kształt pustyni, a później pustynia się kończy, a Ty nie wjeżdżasz niespodziewanie – tak jak my w Stanach – w burzę piaskową (śmiech). A tam przejeżdżasz 500 mil i za oknem wciąż masz ten sam widok, nic się nie zmienia. Tak jest z pustyniami w Nowym Meksyku czy Teksasie, albo z górami w Kolorado. Albo w Luizjanie z łabędziami, które są wszędzie. Kiedy jechaliśmy przez Luizjanę, to było coś w stylu: Patrz, łabędzie! A godzina czy dwie później znów to samo: Wow, spójrz, łabędzie! Kilometry lecą, a tu cały czas to samo, bez zmian (śmiech). Wszystkiego jest więcej i wszystko jest większe. Rzeki i mosty nad rzekami. Przejeżdżasz przez rzekę i zastanawiasz się, czy to na pewno jest rzeka? Co to jest u licha?! A to Missisipi. To naprawdę niesamowite zobaczyć te wszystkie rzeczy na własne oczy. Missisipi jest nieprawdopodobnie wielka. Moim zdaniem to przepiękny kraj ze świetnymi ludźmi. Rząd mają do dupy, ale ludzie są fantastyczni.

My: Śledząc wtedy Wasz Instagram zauważyłem, że często pokazywaliście plakaty przygotowane przez miejscowych artystów z okazji Waszych koncertów w różnych miastach. Czy w Stanach, ojczyźnie rockowego plakatu, wciąż zwraca się na to większą uwagę?

Urlo: Tak, wydaje się, że tak. Ale w Europie też jest podobnie. To na pewno zależy od miejsca, w którym gramy. W Stanach faktycznie mają inne podejście do tematu, są bardziej zaangażowani. Dla nich to normalne, częściej robią takie rzeczy, nie traktują takich akcji jako czegoś wyjątkowego czy dziwnego.

Poia: Zgadza się, w Stanach to bardziej standardowa rzecz. To typowy element rockowego show, który nikogo nie dziwi. Znalezienie kogoś, kto przygotuje plakat specjalnie na konkretny event nie stanowi żadnego problemu. Często to praktykujemy, ale tradycja robienia takich rockowych plakatów bez wątpienia nadeszła ze Stanów.

My: Mówią, że w Stanach czy w samym NY robią lepszą pizzę niż we Włoszech… Prawda to, czy fałsz, Waszym zdaniem?

Urlo: Odpowiedź oczywiście brzmi: niemożliwe! Ani w Stanach, ani w samym NY na pewno nie robią lepszej pizzy niż we Włoszech.

Vita: Kilka miesięcy temu jadłem pizzę w Nowym Jorku i była OK. Była dobra, nadawała się do jedzenia.

Poia: Moim zdaniem, to zależy od miejsca, ale nigdy nie próbowałem pizzy w Nowym Jorku, więc…

My: Myślicie, że naprawdę nie dałoby się znaleźć nawet jednej pizzerii w NY, w której robią lepszą pizzę niż we Włoszech?

Urlo: Lepszą niż we Włoszech?! Nie ma takiej opcji!

Vita: Problem polega na tym, że zdaniem Amerykanów pizza to amerykańskie danie, więc…

Poia: Dokładnie tak jest. Pizza z ananasem to ich wynalazek. Chyba kanadyjski. Najgorszą pizzę w życiu jadłem cztery lata temu w Toronto – była z sosem barbecue. To było coś, co chciałbyś zaserwować swojemu absolutnie najgorszemu wrogowi. Najgorszemu.

My: OK, a Wy – Urlo, Vita? Gdzie trafiliście na najgorszą pizzę wszechczasów, z jaką mieliście do czynienia?

Vita: Dla mnie – bezwzględnie Kanada.

Urlo: Ja niestety muszę powiedzieć, że w Polsce.

Poia: (śmiech) Tak, pamiętam ją.

My: (śmiech) Gdzie to było?

Urlo: Chyba w Warszawie, jeśli dobrze pamiętam. To było jak… jak jedzenie kartonu. Nie smakowała dosłownie niczym, jakbyś jadł kawałek tektury.

Vita: Ale żeby było jasne, we Włoszech też możesz trafić na fatalną, zupełnie niejadalną pizzę. Znaleźć złą pizzę we Włoszech wcale nie jest trudno. Na przykład mój kuzyn opowiadał, że kiedy pojechał do Neapolu po raz pierwszy zjadł tam najgorszą pizzę w życiu, podobno nigdy nie jadł niczego równie paskudnego. W Neapolu, sami widzicie. Ja też jadłem pizzę w Neapolu i była dobra. Nawet w mojej wiosce podają naprawdę dobrą pizzę. To zależy, na co i gdzie trafisz. A to przecież takie proste, wiesz. Nic więcej, tylko pomidory, mozzarella, oliwa i sól. Szczególnie sól, nie można zapominać o soli.

Urlo: Pamiętajcie o tym! Pamiętajcie o właściwej ilości soli. To samo dotyczy makaronu, to bardzo, ale to bardzo ważne!

Vita: Tak, zdecydowanie! Kiedy pierwszy raz gotowałem makaron dla mojej żony Kate, która jest Amerykanką, dodałem solidną porcję soli, a ona zaczęła się wtrącać: Co robisz?! A ja na to: dodaję sól do wody! A ona: Ale, ale… aż tyle?! Po co? To za dużo! Coś Ty narobił! A ja na to: siedź cicho! Jesteś Amerykanką, pozwól że ja się tym zajmę!

My: Co zagracie dziś we Wrocławiu? Będzie „Ecate” w całości?

Poia: Plan jest taki, że zagramy „Ecate” w całości…

Urlo: Tak, prawie, bo bez „Revelation”, ponieważ wolimy zachować sobie trochę czasu na koniec, by móc odegrać też starsze kawałki i takie tam.

Poia: Nasze koncertowe hity! Tak, będzie zestaw hitów Ufomammut. Piosenki ze szczytów list przebojów, wszystkie nasze największe przeboje!

My: Wygląda na to, że Hekate Wam sprzyja. Wasze plany na najbliższą przyszłość?

Urlo: Tak naprawdę, to nie wiemy. Tak jak mówiłem, generalnie nie snujemy planów. Na pewno chcemy dokończyć tę trasę, a później zacząć pracę nad czymś nowym. Mamy rozpoczętych kilka projektów. Vita, poza Ufomammut, ma dwa inne zespoły – Rogue State i Sonic Wolves.

Vita: Kiedy trasa dobiegnie końca, pojadę do Pistoi nagrywać płytę. Partie perkusji i basu są już gotowe, ale będziemy pracować jeszcze nad gitarami i wokalami.

My: Grasz tam z Kate, zgadza się?

Vita: Tak, w obydwu projektach gram z żoną. Płyta Rogue State jest już gotowa.

Urlo: Ja, Poia, Lorenzo i Fede z Lento w przyszłym roku planujemy wreszcie wydać naszą pierwszą płytę.

Poia: Tak, może wreszcie (śmiech).

Urlo: To coś, z czym bawimy się już od naprawdę bardzo dawna. Nagraliśmy to wieki temu, a później powoli dopracowywaliśmy szczegóły, a kiedy już prawie wszystko było ukończone i gotowe, padł nam twardy dysk z całym materiałem i robotę diabli wzięli. Musieliśmy zacząć wszystko od początku, ale nie poddaliśmy się. Wszystkie miksy, całą pracę trzeba było wykonać od nowa, ale teraz wydaje się, że materiał mamy już gotowy, więc…

Poia: Wydaje się… ale czy to pewne?

Urlo: Mamy też kilka innych otwartych projektów w toku.

Poia: Mamy nowe pomysły, czas pokaże, co z nich wyniknie. Pozwólmy sprawom płynąć, zobaczymy, co z tego będzie. No i rzecz jasna, będzie nowa płyta Ufomammut.

Urlo: Nawet jeśli mamy jakieś plany, to jak widać, zawsze te same. To jest zawsze podobny, znany scenariusz: grać na żywo, pracować nad nowym materiałem, nagrywać płyty, znów grać, spędzać czas razem, ruszać w trasę, a później wracać z niej do domu, wydawać zarobione pieniądze.

Vita: Znacie nas, nic nowego. Ale chcielibyśmy też na przykład zagrać wreszcie na stadionie, chociaż to niestety niemożliwe. Zagrać show przed 50 000 ludzi.

My: Nigdy nie wiadomo! (śmiech).

Poia: Tak, najlepiej w trakcie trwającego meczu (śmiech).

Vita: Moglibyśmy to zrobić. Nago. W miejsce Janet Jackson i tego drugiego dupka. Zapomniałem, jak się nazywa.

Poia: To nie byłoby nic dziwnego. Standard jak dla nas. Zwykła rzecz. Zagrać koncert na stadionie podczas trwającego meczu, i do tego całkiem nago. Zwykła, najzwyklejsza w świecie rzecz.

Rozmawiali: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka i Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka

Dziękujemy Robertowi Chmielewskiemu za udostępnienie na potrzeby wywiadu eleganckiego dyrektorskiego gabinetu ;-)