Publika szczelnie wypełniła wnętrze Basenu, tłoczyła się na antresoli, a nawet zeskakiwała z niej w tłum, bawiła się w crowd surfing, circle pity, ba – próbowała też ‚ściany śmierci’ – pechowo, bo akurat w najwolniejszym kawałku wieczoru.
A to wszystko za sprawą energetyzującej czwórki wielbicieli piwa, korzennego rocka i zabawnych teledysków – wesołej ekipy Red Fang.
Pierwsi na scenie zameldowali się (punktualnie) młodsi podopieczni Relapse Records z Lord Dying.
The Shrine wypadło dokładnie tak, jak oczekiwałem, mając w pamięci ich koncert z ubiegłego roku. Pierwsze dwa-trzy kawałki porywały bezpretensjonalną mieszanką rockowej mocy i punkowej energii, ale później z każdym kolejnym utworem robiło się coraz bardziej nudno.
Pod względem koncertowej werwy Red Fang jest w stanie rzucić rękawicę każdemu rockowemu zespołowi bez względu na jego status czy popularność, a ich nieprzyzwoicie wręcz chwytliwe kawałki są po prostu stworzone do gry na żywo. Nic dziwnego, że Amerykanie (Portland ponownie w natarciu) od pierwszego dźwięku bez najmniejszego trudu w pełni zawładnęli publicznością. Tak dzieje się zresztą na ich koncertach zawsze, o czym miałem okazję przekonać się wcześniej trzy razy. Nic mnie więc nie zaskoczyło, kto jednak mierzył się tego dnia z formacją po raz pierwszy, miał pełne prawo do zachowań, o których wspomniałem wyżej. Dodam jeszcze, że poziom euforii tłumu – zgodnie z oczekiwaniami – sięgał zenitu zwłaszcza przy największych hitach w rodzaju „Hank Is Dead”, „Wires”, „Dirt Wizard” „Malverde” czy „Prehistoric Dog”. Nie mogło zabraknąć też rzecz jasna przedstawicieli „Whales and Leeches” z „DOEN”, „Blood Like Cream”, „No Hope” czy „Crows in Swine” na czele, które gładko wpisują się w koncertowy repertuar zespołu.
Pełny tekst relacji i galerię zdjęć znajdziesz na TEJ STRONIE.
Tekst: FiK
Foto: FiK-owa (zdjęcia zostały wykonane sprzętem Canon)
Zajebiscie zagrali!