Kadavar w Warszawie.
Chwilę po wydaniu czwartego albumu (Rough Times) do Polski powróciło dobrze u nas znane niemieckie trio Kadavar.
Death Alley
Początek koncertu – pod względem frekwencji – nie zapowiadał się dobrze. Choć w dużej sali Progresji ustawiono drugą wysuniętą do przodu i niższą scenę, wyraźnie zmniejszając w ten sposób koncertową przestrzeń, w chwili gdy na deskach zameldowali się Holendrzy z Death Alley przywitała ich – raczej z umiarkowanym entuzjazmem – dosłownie garstka ludzi. Dynamiczni rockersi z elegancko pląsającym i kręcącym bioderkami retro-wąsatym frontmanem na czele wcale się tym nie przejęli. Uprawiany przez Death Alley żwawy hard rock z naleciałościami klasycznego heavy oraz psychodelii zabrzmiał na żywo na tyle dobrze, że nieobecni z pewnością mieli czego żałować. Kawałki kwartetu nabrały mocy i pazura w porównaniu z wersjami studyjnymi (trochę pomagało, ale i trochę przeszkadzało w tym zbyt mocne natężenie dźwięku podtrzymywane przez nagłośnieniowca przez cały wieczór), a przecież właśnie o to chodzi w takich koncertach. Krótki set Holendrów zamknął się w pięciu utworach.
Mantar
Brzmiący bardzo metalowo i wulgarnie Mantar mocnym uderzeniem rozdzielał dwie pozostałe vintage’owe ekipy. A wszystko to generowane przez ledwie dwójkę muzyków. „Mogę przez resztę wieczoru opowiadać kawały albo będziemy grać, choć cały ten sprzęt jest zupełnie spie***ony” – zapowiedział już po pierwszym kawałku gitarzysta i wokalista Hanno, który borykał się z jakimiś technicznymi problemami. Publika – jednym kobiecym głosem – wybrała muzykę, a Niemcy odwdzięczyli się konkretną dawką brudu i hałasu. Kto wie, może ów spie***ony sprzęt tylko pomógł w skutecznym sianiu zniszczenia. I pomyśleć, że na tak nieokrzesaną kapelę swą mainstreamową uwagę łaskaw był zwrócić Nuclear Blast. Bardzo dobry koncert.
Kadavar
Kadavar czuje się w Polsce całkiem komfortowo i ma u nas niezłe grono fanów, które znacznie liczniej niż na początku wieczoru zaludniło Progresję. Wstydu zatem nie było, ale i do frekwencyjnego szaleństwa brakowało sporo. Czyżby vintage zaczął wychodzić z mody, a dotychczasowi wyznawcy takiego grania, nierzadko napędzani koniunkturalizmem, rozglądali się już za nowymi podnietami? Nawet, jeśli ostatecznie na scenie pozostaną tylko najmocniejsze ekipy gatunku, do tego szacownego grona z pewnością należeć będzie właśnie Kadavar. Niemcy to jedna z tych wcale nie tak często spotykanych kapel, które świetnie rozumieją, o co w tym graniu tak naprawdę chodzi. A ich muzyka nawet przez chwilę nie brzmi sztucznie. Naturalny feeling trio, niewątpliwy talent do świetnych melodii oraz zawsze doskonała forma sceniczna to podstawowe atuty, które widać i słychać było również tym razem.
Jak zwykle, większość roboty wziął na swe barki Tiger, urodzony perkusyjny showman, który do popisów nie potrzebuje nawet szczególnie rozbudowanego zestawu. Gitara Lupusa brzmiała świetnie, czego nie można jednak powiedzieć o zbyt cicho ustawionym wokalu. A nowe kompozycje z czwartego, wydanego we wrześniu albumu Rough Times bardzo dobrze sprawdzają się na żywo. Czego chcieć więcej?
Tekst: FiK
Zdjęcia: FiKowa
Pełną relację znajdziesz na TEJ STRONIE.