Zakończenie roku to ponoć czas wszelkiej maści podsumowań.

Kto żyw, bierze się więc za tworzenie własnych list o treści dowolnej. Pośród nich podsumowania muzyczne zdecydowanie należą do tych najwdzięczniejszych, dają bowiem ich twórcom jedyną w swoim rodzaju okazję do błyśnięcia dobrym (by nie rzec – najlepszym) smakiem, muzyczną erudycją, dobrze rozumianym elitaryzmem, jak też podszytymi zdrowym snobizmem umiejętnościami detektywistycznymi, pozwalającymi odkryć zespoły, o których wcześniej nie słyszał nikt, poza krewnymi (i to z pewnością nie wszystkimi) oraz znajomymi (tylko wybranymi) samych muzyków.

Zestawienie muzyczne_01

Podsumowanie muzyczne na blogu, którego głównym tematem są kulinaria i podróże? Zamiast książek kulinarnych, niezapomnianych doświadczeń restauracyjnych, wrażeń z wyjazdów i najlepszych/najgorszych skonsumowanych dań?

Rozważałem to przez chwilę, po czym śmiałości dodało mi kilka prostych faktów:

1. W minionym roku (ani też w latach poprzednich) nie kupiłem wystarczającej ilości książek kulinarnych, choć pierwsze miejsce ewentualnego zestawienia i tak mam obsadzone;-)

2. O muzyce piszę codziennie

3. Od zawsze spędzam zdecydowanie więcej godzin na jej słuchaniu niż na gotowaniu. Nawet wyłączając te momenty, kiedy obydwie czynności wykonuję jednocześnie

4. Ktoś już publicznie orzekł (i nie byłem to ja), że FiK to blog lifestylowy, a co więcej mam to na piśmie

5. I na koniec argument najistotniejszy, bowiem podsunięty przez Panią FiK: na własnej stronie mogę pisać, o czym chcę…

Zestawienie muzyczne_02

Niewykluczone więc, że stanie się to nową świecką tradycją. Być może na blogu pojawi się więcej muzycznych tekstów i tematów, choć mam o tym gdzie pisać i piszę nieustannie. Może tak, a może nie. Czas pokaże.

Póki co, zapraszam na maksymalnie subiektywny zestaw 12 płyt, które w roku 2015 przyniosły mi (a właściwie nam) najwięcej radości. Kolejność miejsc jest całkowicie przypadkowa, no chyba, że akurat nie jest. Kto ma ochotę, może również posłuchać, do czego rzecz jasna zachęcam.

A zatem, do rzeczy.

1. With The Dead – With The Dead

Podczas gdy byli muzycy Electric Wizard (oraz Ramesses) nawiązują współpracę z Maestro Lee Dorrianem z kultowego Cathedral, można oczekiwać płyty, która nie tylko będzie brzmieć jak Electric Wizard z wokalem z Cathedral, ale przede wszystkim będzie wgniatać w ziemię w najlepszym stylu.

Tryumf brytyjskiego trio jest tym wyraźniejszy, że Czarodziej, a właściwie spaleni ziołem Jus Oborn i Liz Buckingham ugrzęźli w mule po szyję i na ostatnim albumie zaprezentowali najsłabsze granie od wielu, wielu lat. Duch Electric Wizard żyje dziś więc w With The Dead i, wbrew nazwie, ma się wręcz wspaniale.

2. Killing Joke – Pylon

„Pylon” bardziej niż godnie wieńczy muzyczny tryptyk Killing Joke („Absolute Dissent” – „MMXII” – „Pylon”), w niespotykanym dotąd w twórczości kapeli stopniu napędzając go metalowym paliwem; i autentycznym szaleństwem Jaza Colemana. Choć nie wszystkie kawałki są równie świetne jak nieprzypadkowo wybrany na singla „I Am The Virus”, to i tak jest to płyta, do której po prostu wciąż chce się wracać.

3. Vhöl – Deeper Than Sky

Gdy w szeregach jednego zespołu znajdą się muzycy Amber Asylum, Agalloch, Ludicra i – w osobie samego Mike’a Scheidta – Yob należy oczekiwać nieoczekiwanego. A przynajmniej kontynuacji sukcesu debiutu. Vhöl to nie doom, sludge czy nawet black metal dla hipsterskich pulowerów, którzy znudzeni kolejnymi wtórnymi wypiekami opatrzonymi łatą ‚post’ szukają mocniejszych wrażeń ręka w rękę z Lucyferem. Progresywny thrasho-punk? Cholera wie… Grunt, że doskonałe.

4. Morgoth – Ungod

Muzyczne powroty po latach zwykle okazują się chybione i nikomu do szczęścia niepotrzebne, ale raz na jakiś czas pojawia się wyjątek od reguły. Sztuka ta udaje się nielicznym, a do tego bez wątpienia elitarnego grona dołączył w tym roku Morgoth, który po 19 latach przerwy powrócił z nowym albumem. I choć zabrakło wokalnych wyziewów Marca Grewe, „Ungod” to 100% death metalu w death metalu.

5. Slayer – Repentless

Sprawa jest bardzo prosta. Kiedy Slayer wydaje nową płytę, zawsze trafi ona na moją TOP listę (nawet jeśli będzie to zestawienie najlepszych książek kulinarnych roku). Nie mam z tym żadnego problemu, a wyrzuty sumienia pozostają uśpione. Co więcej, „Repentless” to album lepszy niż orzekło całkiem liczne grono krytyków marudzących, że „to już nie to samo” albo, że „to znowu to samo, tylko gorsze”. Slayer to Slayer, a Slayer to wszystko, czym nigdy nie staną się całe rzesze innych zespołów, które pozostając w błogiej nieświadomości wierzą, że grają metal. Amen i kropka.

6. Graveyard – Innocence & Decadence

To już nie ten poziom ekscytacji, co przy wcześniejszych albumach, ale wciąż bardzo lubię Graverad. Lubię ich za pesymizm i głębokie pokłady smutku, nawet jeśli taki „Too Much Is Not Enough” brzmi jak piosenka na emeryckim dancingu. Wreszcie, nikt w taki sposób jak Szwedzi nie podtrzymuje tradycji klasycznego (czy też retro) rocka. Jest dobrze.

7. High on Fire – Luminiferous

Głównodowodzący High on Fire, Matt Pike to niemal personifikacja metalu – brzydki, gruby, wąsaty, wydziarany, redneckowy, prymitywny i jakiś taki ogólnie nieświeży. Krótko mówiąc, całkowite przeciwieństwo wrażliwych młodzieńców spod znaku podbijającego listy Deafheaven. Kapela chwilowy flirt z melodyjkami ma już dawno za sobą, a „Luminiferous” zawiera wszystko, co najlepsze a jednocześnie dla High on Fire najbardziej charakterystyczne.

8. Napalm Death – Apex Predator – Easy Meat

Napalm Death to anomalia, którą powinni zająć się naukowcy. Panowie spędzili na scenie niemal 35 lat, a wciąż napieprzają, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. „Apex Predator – Easy Meat” jest tak mocny i brutalny, że wszelkie teorie nakazujące łagodnieć z wiekiem idą do kosza. Klasa sama w sobie.

9. Enslaved – In Times

Po klockowatym, całkiem bez polotu „RIITIIR”, „In Times” jest jak łapczywy łyk świeżego powietrza gorączkowo zaczerpnięty chwilę po opuszczeniu wagonu metra, w którym ktoś – rozsiewając trującą woń pochłaniał smrodliwy kebab. Enslaved wrócił do formy z klasycznym dla siebie albumem. Trzymam kciuki, by dobry kurs został utrzymany.

10. Marduk – Frontschwein

Pancerna dywizja Marduk znów jest na froncie, i w pewnym sensie zatoczyła koło do czasów, gdy snuła wojenne opowieści, przy okazji pędząc na złamanie karku. Późniejszy, kontynuowany na ostatnich albumach i bardziej mistyczny etap w twórczości Szwedów przyniósł im najlepsze krążki w karierze. „Frontschwein” próbuje łączyć obydwa nurty i na razie metoda ta zdaje egzamin.

11. Ufomammut – Ecate

W przypadku Ufomammut działa podobna reguła, jak przy Slayer. Jest płyta, więc z automatu jest miejsce na liście. To prawie jak nepotyzm, choć przecież nie jesteśmy krewnymi. Albo płatna protekcja, choć nikt mi za nią nie płaci. Włosi ponownie sięgnęli po swe znaki firmowe. Kosmos (Ufo) i ciężar (mamut) połączyli tak, jak w całej galaktyce potrafią tylko i wyłącznie oni. „Ecate” przynosi więcej luzu niż dwuczęściowe „Oro”, a nawet kawałek ledwo przekraczający trzy minuty (!).

12. Chelsea Wolfe – Abyss

Mroczna dama Chelsea Wolfe posiadła godną podziwu zdolność trafiania zarówno do:

– playlist hipsta-snobów, chwalących się na Instagramie winylowymi edycjami jej albumów,
– czarnych mew spod znaku Castle Party, jak i
– nieokrzesanych (black) metaluchów.

W tych dźwiękach jest coś magnetycznego, nawet jeśli są to (tylko) muzyczne konstrukcje oparte na wymyślonych już wcześniej schematach. A że przy okazji „Abyss” to jej najlepsza płyta, nie ma co się zastanawiać.

Dwunastomiejscowe podium okazało się zbyt ciasne dla co najmniej kilku dodatkowych, bez wątpienia zasługujących na wyróżnienie tegorocznych premier. Przynajmniej tych, które z jakichś przyczyn zapamiętałem. Wspomnę więc jeszcze tylko o Monster Magnet („Cobras and Fire (The Mastermind Redux)”), Gentlemans Pistols („Hustler’s Row”), Kadavar („Berlin”), Shining („International Blackjazz Society”) i Moon Duo („Shadow of the Sun”). Polski akcent? Może być i Mgła („Exercises in Futility”).