Muzyczne podsumowanie 2017.

Rok 2017 przeszedł do historii, czas zatem na kolejne muzyczne podsumowanie ostatnich 12 miesięcy.

Szczerze mówiąc, dla muzyki nie był to rok szczególnie udany, a premier autentycznie wartych uwagi to jest takich, do których chce się wielokrotnie wracać, było właściwie jak na lekarstwo. Z drugiej strony nie da się ukryć, że od dłuższego czasu najwięcej radości sprawia mi powrót do ulubionych klasyków z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości, a odkrywanie nowego stuffu w coraz większym stopniu przypomina udręczającą orkę na ugorze. Z oceanu chłamu coraz trudniej wyłowić coś sensownego. Może to jeden z rzadszych objawów kryzysu wieku średniego, ale faktem jest, że tego wyjątkowego dreszczyku emocji, kiedy to po raz tysięczny odpalam choćby taki „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem nie zapewnia mi już w zasadzie żadna tzw. nowość. A jednak, mimo tych wszystkich przeciwności, muzyka wciąż jest mym największym nałogiem, od którego ani nie mogę ani nie chcę się uwolnić. Jak żyć i nie zwariować? Jakieś pomysły?

Podobnie jak w ubiegłym roku, najlepsze – moim zdaniem – płyty AD 2017 uszeregowałem według dat premier. Muzyka to nie wyścigi, dlatego w mojej ocenie rankingi z kolejnymi miejscami nie mają większego sensu. Płyta jest ważna i warta uwagi, albo nie, i tyle.

Muzyczne podsumowanie

Muzyczne podsumowanie

Oto moja szczęśliwa trzynastka:

1. Code Orange – Forever (13.01.2017)

Mocne otwarcie roku i doskonała kombinacja wściekłego wygaru z klimatycznym graniem. Jest tu wszystko, czego można by oczekiwać od nowoczesnego metalu, nawet jeśli miłośnicy etykietowania są zdania, że Code Orange metalem się nie para. Para czy nie para, co za różnica? Etykiety zostawmy operatorom etykietownic, a jeśli ktoś nie zna „Forever” – zdecydowanie powinien to nadrobić.

2. Immolation – Atonement (24.02.2017)

Nieobecność najnowszego albumu Immolation w wielu mniej lub bardziej profesjonalnych zestawieniach minionego roku budzi we mnie większe zdumienie niż umieszczanie tam tak totalnych gniotów jak na przykład nowy Mastodon. Tymczasem „Atonement” to krążek, po który w tym roku sięgałem chyba najczęściej (jeśli chodzi o nowości). To prawdziwe deathmetalowe monstrum, a zarazem mój ulubiony album Amerykanów. Kończący w tym roku 30 lat Immolation jest w świetnej formie, a „Atonement” to najlepszy przykład doskonałej kombinacji agresji, kruszącego kości ciężaru i tej osobliwej chwytliwości. Arcydzieło!

3. Power Trip – Nightmare Logic (24.02.2017)

Jeśli jakimś cudem ktokolwiek uszedł z życiem ze starcia z potężnym Immolation, wydany w tym samym dniu „Nightmare Logic” błyskawicznie dopadnie go i rozerwie na strzępy. Jeśli thrash jeszcze żyje, to tylko dzięki takim kapelom jak Power Trip. Jeśli którakolwiek z ubiegłorocznych premier zasługuje na określenie jej mianem muzycznego pierdolnięcia to jest to właśnie „Nightmare Logic”. Chłosta najlepszego gatunku.

4. Depeche Mode – Spirit (17.03.2017)

„Spirit” to najlepszy album Depeche Mode od czasów „Playing the Angel” i to właściwie wystarczy, by uwzględnić tę płytę na mojej liście. Zresztą, nawet gdyby był trochę gorszy niż faktycznie jest, i tak by się tu znalazł, jestem bowiem nieuleczalnym fanboyem Depeszy. Tak było, jest i będzie, a ja nie zamierzam się tego wypierać. Zapewne brak tu trochę energii i świeżych pomysłów, ale czy ktoś potrafi smucić z większą klasą niż Depeche Mode w takim na przykład „Cover Me”? A smutek to przecież najbardziej wartościowe oblicze muzyki.

5. Troubled Horse – Revolution On Repeat (31.03.2017)

Troubled Horse nie zawiedli (jako jedni z nielicznych) i utrzymali wysoką formę z doskonałego debiutu. „Revolution On Repeat” to wszystko, co najlepsze w aktualnym klasycznym, czy jak kto woli, retro rocku. Melodie, dobre pomysły, melodie, chwytliwe piosenki, melodie i oczywiście jeszcze raz melodie. Szwedzi zawsze robili to najlepiej. Na północy bez zmian.

6. The Lurking Fear – Out of the Voiceless Grave (11.08.2017)

Pozostajemy w ojczyźnie Volvo, Ikei i klopsików. W tym roku nie miałem okazji usłyszeć lepszego i bardziej klasycznego death metalu ze szwedzkim znakiem jakości aniżeli debiut The Lurking Fear. A ja od maleńkości uwielbiam death metal made in Sweden. Zresztą, może to i debiut, ale przecież panowie z tej kapeli z choinki się nie urwali. 666 gorących klasków!

7. Paradise Lost – Medusa (1.09.2017)

Co ja paczę!!! Wciąż trudno mi uwierzyć, że wpisałem tu Paradise Lost, czyli zespół, który – owszem – darzę wielką estymą, ale który ostatni dobry album wydał przeszło 20 lat temu. Okazuje się, że ludzie tyle żyją ;-) Tymczasem długotrwały i mozolny proces powrotu Brytyjczyków „do korzeni”, na „Medusa” wreszcie stał się faktem. Panowie wreszcie nie stoją w rozkroku, usilnie próbując pogodzić granie w starym stylu z niesłuchalnym pitoleniem pod publiczkę, które uskuteczniali przez lata. Co więcej, ów powrót – nieważne, czym powodowany – udał się po prostu nadzwyczajnie. Szacunek.

8. With the Dead – Love from with the Dead (22.09.2017)

Zabawna historia z tym With the Dead. Gdy w 2014 Electric Wizard zanurzył się w odmętach trudnego do strawienia mułu, With the Dead zadebiutował rok później „przebojowym” materiałem, który powinien nagrać Czarodziej, ale nie potrafił (pisałem o tym w zestawieniu z 2015 roku). Gdy Electric Wizard powrócił w tym roku na piosenkową ścieżkę, With the Dead nagrał z kolei album bardziej ekstremalny, który w znacznie większym stopniu czerpie z czarnego jak smoła doomu. I znów zrobił to lepiej. „Love from with the Dead” to najlepszy doomowy album 2017 roku. Wspaniałości!

9. Ufomammut – 8 (22.09.2017)

Ufomammut to Ufomammut. Skoro widzieliśmy ich na żywo 20 razy, jest rzeczą oczywistą, że nowy album Włochów znajdzie się w zestawieniu. Tym i każdym innym :-) Wbrew pozorom nie jest to wcale przejaw kumoterstwa (a nawet gdyby był, to jest nasza strona…), ale jakości tego krążka. Żaden z albumów Ufomammut od czasu „Eve” nie podobał mi się tak bardzo jak zeszłoroczna „8”. Jest ciężar i jest kosmos, czyli wszystko na swoim miejscu. Puzzle w komplecie.

10. Chelsea Wolfe – Hiss Spun (22.09.2017)

Zdaniem jednych, Chelsea na „Hiss Spun” nieco zbyt daleko zawędrowała w metalowe chaszcze. Zdaniem innych, nowy album nie trzyma poziomu znakomitego „Abyss” – i tu akurat mógłbym przyznać im rację. Nie zmienia to faktu, że (najbardziej) mroczna dama światowej piosenki wciąż nie przepada za słońcem. Z tym ponuractwem nieustannie jej do twarzy, a dodatkowo wciąż potrafi je przekuć w naprawdę dobre kompozycje. Lubię Chelsea Wolfe i tyle.

11. Marilyn Manson – Heaven Upside Down (6.10.2017)

To kolejne zaskoczenie, ale tak właśnie się stało: Marilyn Manson powrócił do gry, wydając najlepszy album od 15 lat. „Heaven Upside Down” to zahaczający o autoplagiat, a jednocześnie nadspodziewanie umiejętnie skomponowany konglomerat tego wszystkiego, co kiedyś uczyniło Pana Antychrysta sławnym. Trochę agresji i duża szczypta bezkompromisowego przekazu, a całość podlana sosem popowej chwytliwości. To działa…

… a jeśli nie działa, to może pomoże Johnny Depp w teledysku :-)

12. Converge – The Dusk in Us (3.11.2017)

Converge zachował to, co w jego twórczości najlepsze, choć „The Dusk in Us” nie jest już może tak szalona i wściekła jak poprzedzające ją albumy. Czasem trochę mi tego brak, ale w gruncie rzeczy… tylko trochę. Więcej tu klimatu, przestrzeni i powietrza, ale grunt, że melodyka kompozycji nadal nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, z jakim bandem mamy do czynienia. Converge gra we własnej, niedostępnej dla innych lidze. W tym całe szczęście i niech to trwa jak najdłużej.

13. Electric Wizard – Wizard Bloody Wizard (17.11.2017)

Electric Wizard powraca na bardziej przebojowe tory, choć bez owijania w bawełnę trzeba przyznać, że nie wychodzi mu to aż tak genialnie, jak choćby na „Witchcult Today” i „Black Masses”. Tak czy owak, to nic, bo nawet w nieco słabszej formie – choć i tak lepszej niż na wcześniejszym longu – Anglicy wciąż rozdają karty w tego typu graniu. A „Wizard Bloody Wizard” jest zbyt dobry, by z czystym sumieniem można go było zignorować.

Tak wygląda moja pierwsza parszywa trzynastka AD 2017, ale na koniec nie mogę nie wspomnieć o kilku innych bardzo dobrych premierach minionego roku, z których właściwie każda mogłaby trafić do zestawienia gdyby nie to, że w którymś momencie trzeba było postawić kropkę.

To: Kadavar („Rough Times”), Vallenfyre („Fear Those Who Fear Him”), Haemorrhage („We Are the Gore”), Wolfbrigade („Run With the Hunted”), Dead Cross („Dead Cross”), Lock Up („Demonization”) i Moon Duo („Occult Architecture Vol 1” i „Vol 2”).

Jeśli o czymś zapomniałem (a nie zapomniałem o słabiutkich Enslaved, Satyricon, Memoriam czy Mastodon), może kiedyś sobie przypomnę, uzupełnię, pozmieniam…

Amen!

Muzyczne podsumowanie