Muzyczne podsumowanie roku 2018.

To już czwarte FiKuśne podsumowanie muzycznej strony minionego roku. Czas leci nieubłaganie, ja wciąż „robię” w muzyce, a ów koncept wciąż uważam za interesujący, dlatego i tym razem nie zabraknie wynurzeń muzycznej natury.

Pod względem muzycznym rok 2018 okazał się całkiem udany, może nawet nieco lepszy niż poprzedni. Pojawiło się kilka dobrych premier, do których wracałem wielokrotnie. Nie zabrakło też paru albumów, prezentujących niespodziewany powrót ich twórców do wysokiej formy. Jeżeli chodzi o kluczową dla mnie, metalową działkę, miniony rok zdecydowanie stał pod znakiem black metalu. To wciąż najdynamiczniej rozwijająca się, najmocniejsza i najciekawsza szuflada na metalowej scenie; w przeciwieństwie do death metalu, gdzie dawno nie było takiej posuchy w obszarze krążków z tej stylistyki.

Zgodnie z tradycją, wyłoniłem parszywą trzynastkę, a płyty uszeregowałem według dat premier. Każdy z tytułów oceniam jako wart uwagi, dlatego nawet nie rozważałem, który z nich podoba mi się bardziej czy najbardziej. Poza głównymi laureatami nie mogłem nie wspomnieć również kilku innych albumów, do których szczególnie często wracałem w tym roku. Nie trafiły do głównego zestawienia, nie znaczy to jednak, że na to nie zasługują. Tak po prostu się złożyło, a trzynastka nie jest z gumy ;-)

Zainteresowanych zapraszam do lektury.

Muzyczne podsumowanie roku 2018

Muzyczne podsumowanie roku 2018

1. Mammoth Grinder – Cosmic Crypt (26.01.2018)

Uwielbiam takie początki roku. Mammoth Grinder ponownie zaserwował słuchaczom potężny strzał w mordę, odczuwalny przez kolejnych 12 miesięcy. „Cosmic Crypt” potwierdza wszystko to, za co polubiłem ów zespół i ich poprzednie albumy. Nowy krażek Amerykanów jest brutalny, dosadny, prymitywny, surowy, na wskroś metalowy, a do tego po prostu chwytliwy. Niczego więcej nie trzeba.

2. Monster Magnet – Mindfucker (23.03.2018)

„Mindfucker” nie jest rzecz jasna najlepszym dokonaniem Monster Magnet ever. Nie mieści się nawet w pierwszej piątce najlepszych osiągnięć zespołu. A jednak ta amerykańska formacja wciąż daje radę, a nowy krążek przynosi po prostu sporo dobrej, rozrywkowej muzyki zagranej z tym wyjątkowym groove, jaki wyróżnia tylko muzykę Monster Magnet. Mam wielką słabość do ekipy Dave Wyndorfa, ale tym razem nie musiałem nawet się nią posiłkować. „Mindfucker” obronił się sam.

3. Aura Noir – Aura Noire (27.04.2018)

The ugliest band in the world po sześciu latach niebytu powrócił z nowym albumem, który jest dokładnie taki, jaki być powinien. To po prostu brzydka muzyka dla brzydkich chłopaków. Nieco koślawa, zawsze wulgarna, do bólu oldschoolowa i wywołująca słuszne obrzydzenie u fanów rocka progresywnego. Czysty Aura Noir.

4. Graveyard – Peace (25.05.2018)

Graveyard ponownie nie zawiódł, a „Peace” to właściwie album bez wad. Kontakt z kolejnym dziełem Szwedów jest jak powrót po trudnej podróży do bezpiecznego i ciepłego domu, w którym znamy każdy kąt i gdzie ogarnia nas kojący, błogi spokój. Mało kto równie doskonale czuje vintage’owe dźwięki, a przy tym tworzy tak znakomite melodie, okryte przy okazji jedynym w swym rodzaju płaszczem smutku i melancholii. Istnieją całe hordy kapel tak bardzo pragnących być retro, że aż zupełnie im to nie wychodzi, no i jest Graveyard. The end.

5. Yob – Our Raw Heart (8.06.2018)

Przyznaję otwarcie, że „Our Raw Heart” nie jest moim ulubionym albumem Yob. Brak tu trochę przyłojenia, a właściwie większej dawki ciężaru, tak jak to drzewiej u Yob bywało. To, czego w materiale nie ma, dostajemy dopiero na żywo, podczas gdy płyta prezentuje nieco spokojniejsze oblicze trio. W gruncie rzeczy, to zrozumiałe, zważywszy na okoliczności pracy nad płytą i ciężką chorobę, z którą wówczas zmagał się Mike Scheidt. Tak czy owak, Yob to Yob, czyli marka sama w sobie, dlatego miejsce na liście zdecydowanie im się należy.

6. Funeral Mist – Hekatomb (15.06.2018)

„Hekatomb” ukazał się po dziewięciu latach przerwy. Zupełnie niespodziewanie i bez żadnych zapowiedzi, z miejsca zdystansował niemal wszystko, co w 2018 ujrzało w blacku światło dzienne. Jasne, że trudno obalić argument, wedle którego płyta nie dorównuje absolutnie genialnej „Maranatha” z 2009 i jest właściwie, co tu kryć, bezczelnym i koniunkturalnym powielaniem starych patentów, prezentowanych już wcześniej przez Ariocha. Rzecz w tym, że owo powielanie stoi na poziomie, który dla innych jest nieosiągalny. Plus, wspomniana wtórność wcale, ale to wcale mi nie przeszkadza. Po prostu.

7. Orange Goblin – The Wolf Bites Back (15.06.2018)

Trudno o bardziej adekwatny tytuł. Podczas gdy poprzedni „Back from the Abyss” zwiastował zadyszkę kapeli i lekki deficyt nowych pomysłów, tak „The Wolf Bites Back” to już powrót do pełnej formy mocarnego Orange Goblin. Co więcej, Brytyjczycy dawno nie grali tak interesująco i w tak różnorodny sposób. Niemal każdy utwór na płycie utrzymany jest w innym klimacie, a całość mimo wszystko pozostaje spójna i trzyma najwyższy poziom. Brawo!

8. Craft – White Noise and Black Metal (22.06.2018)

Ależ to jest dobre! „White Noise and Black Metal” perfekcyjnie balansuje między surowością, bezpośrednią agresją pierwotnego black metalu, a dźwiękowym kombinowaniem, dzięki któremu płyta zyskuje drugie, a może nawet trzecie dno. Craft pokonał fascynującą drogę, wychodząc od klasycznego szwedzkiego blacku, a „White Noise and Black Metal” jest, jak dotąd, ich szczytowym osiągnięciem. Obowiązkowa rzecz.

9. Marduk – Victoria (22.06.2018)

Jeżeli po śmiertelnym strzale pt. Craft ostały się wśród słuchaczy jeszcze jakieś niedobitki, wydany w tym samym dniu (i ledwie tydzień po Funeral Mist) nowy Marduk poradził sobie z nimi bez trudu. I to w zdecydowanie bardziej bezpośrednim stylu. Oczywiście, że „Viktoria” nie wnosi nic nowego do wizerunku szwedzkiej dywizji pancernej, który wykrystalizował się po tym, jak do składu dołączył Arioch. Dla mnie nie ma w tym jednak absolutnie niczego złego.

10. Nine Inch Nails – Bad Witch (22.06.2018)

„Niech stanie się album” rzekł Trent Reznor i tak oto materiał, który technicznie rzecz biorąc był epką, stał się nowym pełnym albumem Nine Inch Nails. I to jakim! Najlepszym, proszę Państwa, od 2005 roku, kiedy to ukazał się „With Teeth”. „Bad Witch” zaskakuje żywotnością, udanym wyważeniem równowagi między elektroniką a markowym gitarowym brzmieniem zespołu, a przede wszystkim czymś wcześniej niespotykanym – udanymi nawiązaniami do jazzu i twórczości Davida Bowie. Perełka!

11. Paul McCartney – Egypt Station (7.09.2018)

W momencie, gdy świat z pompą świętował 50 rocznicę premiery Białego Albumu The Beatles, 76-letni Paul McCartney jak gdyby nigdy nic wydał nowy solowy album. Być może żadna z innych tegorocznych premier nie przyniosła mi więcej niczym nieskrępowanej, odświeżającej radości, aniżeli ta. „Egypt Station” brzmi stylowo i doskonale, a do tego wypełniony jest po brzegi znakomitymi, bezpretensjonalnymi i chwytliwymi kawałkami. Świat byłby lepszym miejscem, gdyby wszyscy niedoszli muzyczni emeryci starzeli się z taką klasą, jak Paul. Świetna robota, sir!

12. Cypress Hill – Elephants on Acid (28.09.2018)

Nie wiem, czy w tym roku ktokolwiek dokonał bardziej udanego skoku w przeszłość niż Cypress Hill. Zdaniem niektórych zespół, mający za sobą wiele naprawdę chudych lat, nagrał wreszcie najlepszą płytę od „Temples of Boom” (1995). Ja cofnę się jeszcze dalej i wskażę na wcześniejszy „Black Sunday”. „Elephants on Acid” to powrót do formy w spektakularnym stylu, a jednocześnie autentyczna podróż do czasów, gdy tego typu hip-hop święcił największe tryumfy. Jest tu wszystko, do czego Amerykanie nas przyzwyczaili oraz dużo więcej – jedyny w swoim rodzaju, unikalny mrok, bliskowschodnie klimaty, żywe instrumenty, a przede wszystkim mnóstwo psychodelii w nieodłącznych oparach ganji. I’m goin’ loco…

13. High on Fire – Electric Messiah (5.10.2018)

Świat idzie naprzód albo się cofa (w zależności od perspektywy), a High on Fire wciąż jest taki sam, gdy radośnie rzuca się na słuchacza z finezją pijanego, pędzącego na oślep słonia. Coś podobnego pisałem już wcześniej, ale powtórzę raz jeszcze: „Electric Messiah” nie wnosi absolutnie nic nowego do twórczości amerykańskiego trio. I co? I nic. W nieustannie zmieniającym się świecie musi istnieć coś stałego. Stabilnego, niezmiennego i pewnego, czy nie tak? Na przykład High on Fire.

Na koniec jeszcze kilka płyt, które z różnych względów nie zmieściły się na podium, a mimo to warto o nich pamiętać.

Na początek polska ofensywa w wykonaniu Totenmesse („To”), Kriegsmaschine („Apocalypticists”) oraz, jakżeby inaczej, Behemoth („I Loved You at Your Darkest”). Behemoth, choć nagrał naprawdę dobry album, nie znalazł się na liście z jednego prostego powodu – ogrom patosu oraz momentami nadmiernie złagodzone brzmienie to jednak dla mnie zbyt wiele. Warto wspomnieć jeszcze o rodzimej Ketha, która przed rozpadem wydała bardzo udaną epkę („Magnaminus”). Cieszy powrót do surowizny w wykonaniu Watain („Trident Wolf Eclipse”) oraz forma, jaką niezmiennie utrzymuje Primordial („Exile Amongst the Ruins”).

Dla odmiany, nieco rozczarował mnie nowy Bloodbath („The Arrow of Satan Is Drawn”), za to zaskoczył udany powrót do świata żywych Finów z Abhorrence („Megalohydrothalassophobic”). Bardzo dobre materiały wydali Dark Buddha Rising („II”) oraz Mantar („The Modern Art of Setting Ablaze”). No i last but not least, dwa w pełni kobiece zespoły – po pierwsze, świetne, bujające retro pań ze Stonefield („Far from Earth”) oraz, po drugie, trumetalowe do bólu Brazylijki z Nervosa ze swym najlepszym jak dotąd krążkiem („Downfall of Mankind”).

Amen!