Istnieje bardzo niewiele powodów, dla których jestem gotów wytrzymać przeszło dwie godziny, siedząc na zaprojektowanych dla krasnali, najbardziej niewygodnych w galaktyce krzesełkach Sali Kongresowej.
Jeden z nich zwie się Joe Bonamassa.
Nie mam pojęcia, jakim cudem partyjni towarzysze dawali radę wysiedzieć podczas odbywających się w tym przybytku wielogodzinnych zjazdów i innych posiedzeń. Wzięty w kleszcze przez krwiożercze foteliki zrezygnowałem z siedzenia po jakiś 40 minutach i resztę koncertu obserwowałem na stojąco, za co moje wiekowe kolana do teraz są mi wdzięczne. Na szczęście, upakowany na bocznym balkonie, nikomu nie przeszkadzałem swą niesubordynacją; co więcej, mogłem cieszyć się ze znacznie lepszej widoczności. Nie mając pod ręką lornetki, nie miałem wprawdzie szans wyczytać z oblicza Maestro emocji, towarzyszących ostatniemu na kolejnej już europejskiej trasie występowi, ale o to mogę obwiniać już tylko ogromną popularność Joe, która pozwala mu występować właśnie w tego rodzaju obiektach, zamiast – jak to jeszcze wcale nie tak dawno bywało – w kameralnych klubach.
Pełny tekst relacji znajdziesz na TEJ STRONIE.
Tekst: FiK
Foto: FiK-owa (zdjęcia zostały wykonane sprzętem Canon)
Too much ain’t enough love – gdybym usłyszała, to byłabym przeszczęśliwa
:)
Miałam okazję być na jego koncercie parę lat temu w moim mieście. Zmienił się nieco od tamtego czasu, ale przypuszczam, że muzyka jeszcze doskonalsza. Koncertu zazdroszczę.
Byłam na tym koncercie, super!!! ( pomijając oczywiście nie wygodne siedziska ;) W tym roku ,,powtórka z rozrywki,, w Poznaniu, już się nie mogę doczekać :)
:-) Miejmy nadzieję, że po remoncie Kongresowej jakość siedzisk ulegnie znaczącej poprawie;-)
Byłem, przeżyłem:) mega występ