Spacer po Amsterdamie utrwalony w FiK-owym obiektywie.
CZYTAJ TEŻ: AMSTERDAM W OBIEKTYWIE – ODCINEK II
W Amsterdamie – mieście pięknie pogodzonych kontrastów – bywamy dość regularnie przy okazji kolejnych edycji organizowanego w Tilburgu festiwalu Roadburn (o imprezie możesz przeczytać TUTAJ).
Tilburg dzieli od stolicy Holandii ledwie nieco ponad 100 kilometrów, w związku z czym pokusa, by pobyt w kraju tulipanów przedłużyć o kilka dni więcej jest zazwyczaj nie do pokonania.
Zatrzymujemy się w położonym tuż pod Amsterdamem Amstelveen.
To doskonała miejscówka. Cicha, spokojna, z bezpłatnym parkingiem, świetnie skomunikowana z miastem, dzięki czemu nie ma potrzeby wjeżdżania do niego samochodem. A Amsterdam, zwłaszcza jeśli chodzi o centrum i jego okolice, nie jest zbyt przyjazny zmotoryzowanym (samochodowo).
Miasto najlepiej zwiedzać pieszo (albo, rzecz jasna, na rowerze), ewentualnie większe odległości pokonując komunikacją miejską. Z naszego lokum w Amstelveen do przystanku tramwajowego i metra (stacja Kronenburg), które zresztą niemal całą trasę do centrum pokonuje jako kolejka naziemna, dzielił nas krótki 10-minutowy niespieszny spacer.
Przy kilkudniowym pobycie w Amsterdamie warto od razu zaopatrzyć się w bilet okresowy, który przez wybraną ilość dni umożliwia dowolną liczbę przejazdów komunikacją miejską. Nam zwykle wystarcza dagkaart 48 (który kosztuje 12 euro) albo ewentualnie 72, na których można korzystać z przejazdów środkami transportu miejskiego operatora GVB (przez, odpowiednio, 48 / 72 godziny albo dłużej, w zależności od karnetu). Kartę należy odkliknąć nie tylko wchodząc przez bramki do podziemnych stacji kolejki, ale też w czytnikach polokowanych na naziemnych przystankach – przed przejazdem i po jego zakończeniu.
Linie metra i tramwajów kończą się przy Central Station, czyli całkiem imponującym budynku dworca kolejowego oraz położonym tuż obok i niemiłosiernie zatłoczonym Stationsplein.
Od Stationsplein do centrum prowadzi równie zatłoczona i nieszczególnie atrakcyjna ulica Damrak, przy której – zwłaszcza w pobliżu dworca – straszy mnóstwo badziewiastych sklepików z jeszcze bardziej badziewnymi pamiątkami, czy jadłodajnie z mniej lub bardziej (z naciskiem na bardziej) zniechęcającym menu.
Damrak prowadzi do głównego placu miasta – Dam.
Dalej, zdecydowanie lepiej jest zagłębić się w mrowie licznych uliczek starówki, Jordaan czy wschodniej części miasta.
Jak zawsze, włóczyliśmy się po mieście bez specjalnego planu i niekoniecznie z przewodnikiem, zaliczając jednak po drodze – przy okazji – kilka punktów powszechnie uważanych za obowiązkowe.
Im bardziej obowiązkowe, tym bardziej zatłoczone, pomimo faktu, że wczesno-kwietniowa pogoda często nie jest szczególnie przychylna. Pięknie żarzące się słońce nie przekłada się bowiem o tej porze roku na wysoką temperaturę. Szczerze mówiąc, rok w rok żałujemy, że nie mamy ze sobą czapek i rękawiczek. Gdyby Roadburn nie było indoorowym festem (a na szczęście jest), zapewne bylibyśmy lepiej wyekwipowani ;-)
Tak czy owak, na zimno pomagają tymczasowe schronienia. Jak nie knajpki czy kawiarnie (o których więcej w następnym wpisie), to na przykład sklepy, choćby monumentalne neo-gotyckie i neo-renesansowe centrum handlowe Magna Plaza, które zaadaptowało na swoje potrzeby dawną siedzibę holenderskiej poczty. Robi wrażenie, w końcu Holendrzy to kupcy z krwi i kości…
Wyznawców produktów Apple’a (w tym mojej drugiej połówki…) nie trzeba zachęcać do odwiedzin w tutejszym przepastnym salonie firmowym. Kiedy polskie sklepy Apple będą tak wyglądać? Zakupy można odłożyć na inną okazję (asortyment jest z grubsza ten sam, tylko tu w trochę większym wyborze i trochę drożej), ale pozwiedzać warto, bowiem dwupiętrowy salon, który jest właściwie czymś więcej niż tylko sklepem (miejscem do spędzenia czasu w gronie innych apple-freaków?) jest tak rozległy, jak pewnie wszystkie polskie sklepy Apple’a razem wzięte.
Znajdzie się też w Amsterdamie coś dla miłośników muzyki, zwłaszcza winylowych krążków. Dotarły tu nawet czarne placki Czesława Niemena i Trubadurów…
Na Dam straszył akurat i całkiem przesłaniał widok na Pałac Królewski (Koninklijk Paleis) mało atrakcyjny diabelski młyn. Ulokowanie tu tego ustrojstwa trudno uznać za dobry pomysł…
Oude Kerk: gotycki, a jednocześnie najstarszy kościół w Amsterdamie, położony w Dzielnicy Czerwonych Latarni, widoczny jest już z daleka.
Do Dzielnicy Czerwonych Latarni, podczas wędrówek po stolicy tego pomarańczowego kraju, nie można zresztą nie trafić. Wątpliwej urody dziewoje w różnym wieku (objęte zakazem fotografowania) prezentują swe „wdzięki” w witrynach pięknych (dla kontrastu) kamieniczek, a w szeregu z nich każdy zainteresowany znajdzie też spory wybór kin porno czy sex pokazów na żywo. Dobrze, że część co bardziej eurosceptycznych posłów czy posłanek z naszego pięknego kraju nie zapuszcza się na ten zgniły i zepsuty zachód. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że widoczna tu na każdym kroku „moralna degrengolada” zdeprawowanych Holendrów wywołałaby u nich szok kulturowy i z całą pewnością odbiłaby się fatalnie na stanie zdrowia (psychicznego). My podobno jesteśmy dziwni, więc pewnie dlatego najchętniej zostalibyśmy w tym mieście na stałe;-)
Taki przybytek też może się przydać. Sądząc po ożywionych reakcjach turystów (zwłaszcza Włochów i Hiszpanów) oraz częstotliwości trzaskanych fotek, ów sklep nieustannie wzbudza autentyczną sensację. Był taki tłok, że nie udało się ładnie sfotografować bardzo kolorowej, pełnej akcesoriów witryny :-)
Do tego rzecz jasna coffeeshopy, których jest w całej turystycznej części Amsterdamu dosłownie zatrzęsienie. Tyle, że jeśli staniesz w centrum w dowolnym miejscu i rzucisz kamieniem (albo chociaż bułką ze śledziem) w dowolnym kierunku (o bułkach i innych rzeczach do jedzenia będzie więcej w części II), z pewnością trafisz w któryś z tego typu lokali.
Nam najbardziej przypadł do gustu ten:
… ale inne też przedstawiały się nieźle…
To dlatego niezwykle pomocny w całym tym gąszczu coffeeshopów może okazać się dobry przewodnik. Jeśli nie obeznany w nich mieszkaniec / bywalec Amsterdamu, to chociaż… książka. Tych daleko szukać nie trzeba. W pierwszej z brzegu dworcowej księgarni trafiliśmy na taki oto, jakże przekonujący poradnik.
Trzeba przyznać, że bardzo szczegółowy, opisujący z detalami i w niezwykle obrazowy sposób atmosferę w poszczególnych klubach, rodzaje dostępnego towaru, ceny i inne równie istotne szczegóły.
A wracając do kamieniczek – to najbardziej charakterystyczna cecha zabudowy starówki i okolic. Setki kamieniczek, wąskich i szerokich, niższych i wyższych, mniej i bardziej krzywych, pałacowych i mniej wystawnych, albo nawet całkiem skromnych, białych i kolorowych.
Tulipany…
…miejski street art…
…wiatraki – także w centrum miasta, jesteśmy przecież w Holandii…
I najbardziej powszechny symbol tego kraju; symbol albo symbole w liczbie nieograniczonej, widoczne na każdym rogu, moście, parkingu… rowery!
Amsterdam to rowerowe eldorado, Mekka, raj i ziemia obiecana w jednym. To miejsce, gdzie rządzi rower, a lekkomyślne wkroczenie na przeznaczoną dla nich ścieżkę grozi co najmniej bezlitosnym „obdzwonkowaniem” przez pędzącego cyklistę.
Swoją drogą, pomysłowość Holendrów w kwestii tego, co (na przykład trójkę dzieci) oraz jak (na przykład na specjalnej platformie umieszczonej na przedzie pojazdu) przewożą, może budzić autentyczny podziw. Samochód (przynajmniej w centrum) nie jest szczególnie lubiany. To kolejna z bardziej rzucających się w oczy różnic kulturowych, zauważalna zwłaszcza wtedy, gdy przyjeżdża się z kraju, w którym na drodze większy i bardziej chamski czterokołowy ma ZAWSZE rację.
Nic dziwnego, że przewidziano tu chyba wszelkie możliwe udogodnieniach dla rowerzystów, łącznie z takimi gadżetami, jak bardzo szykowny i gustowny – przyznacie – futerał na butelkę wina do zamontowania na rowerowej ramie. Przydałoby mi się takie cudeńko, a niestety sklep był już zamknięty… Tak czy owak, jako wielcy fani wina w pełni przyklaskujemy takim inicjatywom. W naszych rękach, czy na naszych rowerach taki futerał z całą pewnością nie pozostałby pełny zbyt długo. I pewnie daleko byśmy z nim nie zajechali;-)
Dalsze rowerowe wariacje, czyli rowery i koty. Tak sobie myślę, że trzeba było tego pięknisia porwać…
I wreszcie same koty
Mało symboli? Proszę bardzo – kanały.
Swoją drogą, wyławia się z nich rocznie tysiące rowerów (znów te jednoślady!) i aż dziw, że nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by je (czyt. kanały, nie rowery) z tego powodu zasypać. Chociaż, zaraz, zaraz, w końcu w miejscu, gdzie dziś przechodzi Damrak, kiedyś płynęła rzeka. Pewnie mieli już dość wyławiania rowerów… ;-)
Są kanały, muszą być i mosty, w tym taki na przykład zwodzony Magere Brug:
Amsterdam ma również swoje Chinatown (Warszawa zresztą, jak na europejską stolicę przystało, też ma własną chińską dzielnicę, tylko że… w Wólce Kosowskiej – jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę tę z Amsterdamu), a prowadząca przez nie ulica Zeedijk jest – naszym zdaniem – jedną z ciekawszych i bardziej aromatycznych w mieście.
Jest tu mnóstwo azjatyckich knajpek, a także różnych, niekoniecznie azjatyckich sklepów i sklepików, w tym na przykład świetny punkt z winylowymi zabawkami dla kolekcjonerów tych dziwacznych stworów, do których i my od dawna się zaliczamy. Nie mogliśmy doń nie wstąpić.
W rezultacie, nasza szalona winylowa rodzina powiększyła się o takiego oto złowieszczego Jokera:
Wreszcie, trudno nie dotrzeć do Fo Guang Shan He Hua, czyli (podobno) największej w Europie świątyni zbudowanej w tradycyjnym chińskim stylu pałacowym. Szczerze mówiąc, nie jest szczególnie okazała, ale warto tam wpaść kiedy jest otwarta, ponieważ wówczas można również zwiedzić jej wnętrze.
Amsterdam to także – jak wiadomo – muzea. Jest ich tu mnóstwo, ale największe grupy turystów przyciąga słynny tzw. Kwartał Muzeów z Rijksmuseum (Muzeum Narodowe), Van Gogh Museum oraz Stedelijk Museum. W tym ostatnim zebrano dzieła sztuki współczesnej.
To właśnie tu, na tyłach Rijksmuseum, można strzelić sobie mniej lub bardziej słodką – nomen omen – sweet focię, obowiązkowo pod/nad/przy (niepotrzebne skreślić) ustawionym na placu napisie „I amsterdam”. Ten sam turystyczny schemat realizują codziennie setki nowych przybyszów, niezależnie od pory dnia, roku czy pogody. W efekcie bohaterowie drugiego planu są tu nie do uniknięcia…
Samo monumentalne Rijksmuseum odłożyliśmy na przyszłoroczny kwiecień.
Tym razem, wreszcie, zajrzeliśmy do Muzeum Van Gogha, od którego zawsze odstraszał nas tłum odwiedzających. Tego dnia było okrutnie zimno, więc postanowiliśmy na kilka godzin schować się w murach muzeum i przy okazji nadrobić turystyczne zaległości.
Bilety (w cenie 15 EUR per capita) można rezerwować wcześniej albo kupić na miejscu, co jednak w obydwu przypadkach wiąże się z koniecznością odstania swojego w niemałej kolejce. Niemałej to w zasadzie mało powiedziane. Kolejka oczekujących sprawia wrażenie nie mającej końca, choć w praktyce ta dla posiadaczy wcześniejszych online’owych rezerwacji przesuwa się do przodu nieco szybciej. Tłumy w kolejce oznaczają tłumy wewnątrz, co – jak nietrudno przewidzieć – przekłada się wprost na mniej lub bardziej szczelny (w zależności od obrazu) mur zwiedzających, przesuwający się powoli wzdłuż ścian sal wystawowych. Komfort zwiedzania – umiarkowany, szanse na kontakt intelektualno-emocjonalny ze sztuką – niestety prawie żaden, ale zaliczyć i tak trzeba;-).
Można sobie z tym jednak poradzić, tym bardziej, że na drugie piętro muzeum część turystów już nie dociera, nie mówiąc o trzecim, którego połowa powierzchni przeznaczona jest na wystawy czasowe. Podczas naszych odwiedzin była to akurat wystawa prac Felixa Vallottona. W muzeum obowiązuje ścisły zakaz fotografowania, bardzo rygorystycznie przestrzegany przez pracowników ulokowanych w strategicznych miejscach. Raz udało nam się ów zakaz złamać skutecznie i niepostrzeżenie (FiK ma duszę anarchisty), choć niestety nie trafiło na obraz Van Gogha. Co gorsza, nie pamiętam nawet, kto był autorem tego dzieła… Może ktoś pomoże?:-)
Tak czy owak, niezależnie od tłumów i innych niedogodności Muzeum Van Gogha zdecydowanie warto odwiedzić, najlepiej rezerwując sobie w tym celu sporo czasu wolnego.
Po zwiedzaniu, na (naprawdę) głodnych czeka na miejscu samoobsługowa kawiarnio-stołówka. W menu pełen przekrój: od kawy (z automatu – nie polecamy), nawet do połówki kurczaka, choć na pierwszy rzut oka najwięcej opcji dotyczyło słodyczy – ciast, ciastek, ciasteczek, etc. Krótko mówiąc – dla nas niewarta uwagi żywieniowa mizeria; trochę rozczarowujące miejsce biorąc pod uwagę lokalizację i ilość potencjalnych klientów.
Dla amatorów pamiątek jest w Van Goghu także odpowiedni sklep z kosmicznymi – w przeważającej części – cenami (np. zwykły T-shirt, żaden oszałamiający design, za – jeśli mnie pamięć nie myli – ok. 30-35 EUR). Poza tym, pospolity asortyment – kubki, filiżanki, obrusy, notesy, ołówki i tak dalej.
Wśród wielu trafnych spostrzeżeń na temat malarstwa Van Gogha warto zwrócić uwagę w szczególności na jedno: Van Gogh doskonale oddawał w swych dziełach otaczającą go rzeczywistość. Jednym z bardziej znanych obrazów jego autorstwa jest Kwitnący migdałowiec.
My w Amstelveen upolowaliśmy (i utrwaliliśmy w nowoczesnym cyfrowym formacie) własną wersję tegoż, jakże łudząco podobną do wersji z obrazu Mistrza;-)
Warto zajrzeć także (albo chociaż obejrzeć z zewnątrz…) imponująco prezentujące się Holenderskie Muzeum Morskie. Niestety, my dotarliśmy do niego tuż przed zamknięciem, więc na wejście nie było szans. Nadrobimy za rok, albo kiedyś tam.
Tuż obok znajduje się kolejna atrakcja Amsterdamu – Centrum Nemo, wyglądające jak wynurzający się z wody dziób statku.
Na rozległym, piętrowym tarasie Centrum można napić się kawy, przekąsić coś, odpocząć na jednym z wielu rozstawionych leżaków, wygrzewając się w słońcu (tego dnia naszego pobytu zrobiło się wyraźnie cieplej) i obserwując piękną panoramę miasta.
Poniżej: pomnik Rembrandta przy potwornie zatłoczonym Rembrandtplein. Trafiliśmy tu niespodziewanie na bardzo swojski element – rapera śpiewającego po polsku do puszczanej z boomboxa muzyki. Jeśli myśleliście, że polski hip-hop to jedna z plag tego świata, pomyślcie, co oznacza polski hip-hop w centrum Amsterdamu… Doświadczenie absolutnie bezcenne, za wszystko inne zapłacisz MasterCard;-)
Złapanie czystego kadru na Rembrandtplein graniczy z cudem, podobnie zresztą jak znalezienie wolnego stolika przy jednej z okolicznych kawiarenek. Tylko kto chciałby spędzać wolny czas w takim tłumie…
Oosterpark czyli jeden z kilku amsterdamskich miejskich parków. Bardzo ładnych, przestronnych i rozległych, dzięki czemu nawet tłumy spacerowiczów nieszczególnie przeszkadzają w kontemplowaniu przyrody…
Na koniec dodatkowa porcja miejskich obrazków:
Fajne miasto, spędziłam tam kilka miesięcy w przedłużonej delegacji. Bardzo przyjemnych miesięcy:)
O, a ja właśnie tu jestem i jutro idę szukać The Doors :D
Uroczy Joker :D
Fajnie napisane :) Bardzo lubię Amsterdam i to wszechobecne wyluzowanie. Totalne przeciwieństwo Warszawy.
Szkoda, ze dziewczyn na wystawie nie widać trochę lepiej :D
Przyjmując, że w witrynach wystawia się najlepszy towar (mam nadzieję, że żadna dama nie poczuje się urażona;-), nie chcę wiedzieć co trzymają w środku. Dominowały nie najmłodsze i raczej zmęczone życiem kobiety, które zjadły trochę za dużo holenderskich bułek…;-)
Zawsze mam ubaw jak czytam twoje relacje :) :)
To dobrze, bo nie zamierzam zmieniać stylu;-)
Ciekawe, co tam zjadłeś dobrego? W tym kraju bułki do wszystkiego ;) Czekam na cześć nr 2
Jak przyjadę, bez wątpienia zacznę od zakupu przewodnika, bezcenny!;)
Moja ulubiona stolica europejska. :)
Rowery to najlepszy środek lokomocji. Tani, zdrowy, szybki, nie ma problemu z miejscem do parkowania. Same plusy :P
Dawaj szybko post o jedzeniu, jadę za dwa tygodnie. Aśka
Dam w tym tygodniu;-)
Czerwone latarnie koniecznie trzeba zwiedzić. Powinni organizować sejmowe wycieczki krajoznawcze dla naszych posłów kochanych, może by im się unia zaczęła jednak podobać hahaha
O, foty w muzeum robić! Nieładnie to tak ;-)
ee tam ;-)
Słodkie kociaki, a ten malutki wdzięczy się jak gdyby bardzo chciał być porwany ;>
Bardzo ładny spacerek :D
Nigdy jeszcze nie spędziłam w A. Więcej niż dobę, chyba najwyższy czas to zmienić :)
Tęsknię bardzo, mieszkałam tam trzy lata
Świetne zdjęcia
Pięknie pokazany
kocham to miasto zmęczone jak ja;-)