Temat kolejnej edycji warsztatów, organizowanych pod patronatem Polskiej Akademii Kulinarnej, sprawił, że postanowiłem zgłosić chęć udziału w tym przedsięwzięciu.

W rezultacie, otrzymałem zaproszenie i zafundowałem sobie pracowity weekend.

;-)

Warsztaty odbyły się pod hasłem „Ryby i owoce morza”, a kucharzem prowadzącym był tym razem zamieszkały w Polsce Grek Dimitrios Anastasopoulos. Dimitrios, mimo zauważalnej bariery językowej, starał się przekazać zgromadzonym tajniki „oryginalnej greckiej kuchni przy pomocy oryginalnych polskich produktów”, jak żartował (nie bez racji) towarzyszący mu Marcin Budynek. Składniki okazały się nie tylko polskie, ale również, a może przede wszystkim, mocno powiązane z markami sponsorującymi wydarzenie, co chwilami stawiało ową „greckość” pod znakiem zapytania.

 

Dimitrios Anastasopoulos na co dzień jest szefem kuchni w stołecznej greckiej restauracji Meltemi, należącej do gastronomicznego „konglomeratu” Agnieszki i Marcina Kręglickich. W sobotę poprzedzającą dzień warsztatów, właśnie w Meltemi blogerzy zaproszeni do udziału w „morskim” odcinku warsztatów (w liczbie sztuk około 18), upakowani przy długim stole ciasno jak sardynki w puszce, mieli okazję skosztować dań, które dzień później (z pewnymi modyfikacjami) stanowiły motyw przewodni kulinarnych zajęć.

 

Degustacja należała do raczej skromnych, bowiem ilość porcji, które trafiały na stół (w dość ekspresowym, żeby nie powiedzieć, olimpijskim tempie) była mocno ograniczona (w zależności od potrawy – mniej więcej jeden talerz na 4-6 osób), ale pozwalała przynajmniej zorientować się w tym, czego można oczekiwać w ramach części kulinarno-warsztatowej wydarzenia.

NIEDZIELA

Niedzielne warsztaty rozpoczęły się niemal bladym świtem w Centrum Techniki Kulinarnej na warszawskim Mokotowie. Na początek, obowiązkowa podwójna kawa, a za chwilę zakutani w solidne fartuchy (będące czymś na kształt połączenia gorsetu z fartuchem hutniczym), które sprawiały wrażenie zdolnych przetrzymać wszystko, łącznie z atakiem chemicznym i salwą z miotacza płomieni, zajęliśmy miejsca przy dwuosobowych stanowiskach bojowych. Czekał tam sprzęt, pierwsze produkty oraz… kuchenka indukcyjna. Jestem zdeklarowanym zwolennikiem kucharzenia na ogniu, co znaczy, że zaliczyłem indukcyjny debiut. Ot, niespodziewana wartość dodana, wynikająca z udziału w warsztatach. Miejsca pracy były całkiem wygodne i ergonomiczne, kuchenka, zlew, jeden humorzasty piekarnik na każde cztery stanowiska, a do tego bogactwo misek, miseczek, talerzy i innych mniej lub bardziej niezbędnych akcesoriów.

Sposób przygotowywania dań (a zaplanowano ich aż siedem) prezentowali najpierw wspomniani wyżej szefowie kuchni, to jest Panowie Anastasopoulos i Budynek. Było przy tym sporo śmiechu, bowiem Marcin Budynek to urodzony showman, za sprawą którego zajęcia upływały w całkiem swobodnej atmosferze. W dalszej kolejności, demonstrowane dania mniej lub bardziej odtwórczo przygotowywaliśmy samodzielnie. Na szczęście, obecna na miejscu ekipa telewizyjnej „Dwójki” zainteresowana była wyłącznie uwiecznianiem kulinarnych popisów szefów kuchni, praca przy palnikach szła zatem bezstresowo i całkiem gładko, a drobne przeszkody, jak na przykład dość wyraźnie odczuwalny deficyt blenderów czy niedziałający piekarnik, który ostatecznie odmówił posłuszeństwa przy ostatniej potrawie, nie miały większego wpływu na końcowy efekt. Z warsztatowymi przepisami oraz moimi wersjami przyrządzanych dań możecie zapoznać się w DRUGIM WPISIE, poświęconym weekendowej lekcji gotowania.

Warsztaty przebiegły w fajnej atmosferze, a kilka zaprezentowanych patentów (także tych z wykorzystaniem patronackiego papieru Saga, którego miałem już okazję używać, choć przyznaję, że nie w tak kreatywny sposób) okazało się całkiem przydatnych i wartych wykorzystania w przyszłości.

Do słoja miodu dodam też jednak kilka łyżek dziegciu; o kilku kwestiach na pewno wypada wspomnieć. Po pierwsze, nadmierna ilość zaplanowanych do wykonania potraw. Zamiast siedmiu dań, przyrządzanych w szybkim tempie (i jeszcze szybciej prezentowanych), w zupełności wystarczyłoby w mojej ocenie pięć. Dzięki temu uczestnicy zyskaliby czas na ewentualną walkę ze szwankującym sprzętem czy innymi problemami natury technicznej, a konsumpcja gotowych dań oraz proces ich uwiecznienia dla potomności także przebiegałby nieco spokojniej, bez zbędnego pośpiechu. Szybka praca w kuchni nie stanowi dla mnie wielkiego problemu, ale warsztaty nie powinny przypominać wyścigu z czasem, a chwilami można było odnieść wrażenie, że rozjazd pomiędzy grafikiem a realiami ma tego dnia znaczenie zasadnicze. Tempo momentami było ostre, a po przeszło siedmiu godzinach stania przy kuchni, byłem naprawdę skonany. Napięty harmonogram i schemat warsztatów przełożył się również na znikomy feedback ze strony zabieganych prowadzących (mimo bardzo dobrego kontaktu z otwartym i bezpośrednim Marcinem Budynkiem). Zabrakło wypracowanej formuły weryfikacji czy oceny rezultatów wykonanej pracy, co niewątpliwie osłabiło walor edukacyjny warsztatów i sprawiło, że były one raczej gotowaniem w grupie, okraszonym dodatkowo darmową konsumpcją przygotowanych przez uczestników dań.

Dla jasności, mam świadomość, że patronat – rzecz święta, ale nie da się ukryć, że przepisy konstruowane jednoznacznie pod kątem produktów, dostarczanych przez współpracujące firmy, momentami dość mocno traciły na jakości. Przeszkadzało mi przede wszystkim nadmierne wykorzystanie mrożonych warzyw Hortex’u, które znalazły się na liście składników aż sześciu dań. Wrzesień to nie środek zimy, i o ile ze zdobyciem świeżego groszku faktycznie mógłby być problem, tak np. trudno zaakceptować sięganie po mrożony kalafior w sytuacji, gdy bez problemu można dostać świeży. Podobnie rzecz ma się z bobem; ten mrożony nigdy nie dorówna pod względem smaku i wyglądu jego świeżej, niemrożonej wersji. Absolutnym hitem okazał się jednak wynalazek o nazwie „szpinak w sosie śmietanowym’.

Żadna szpinakowa mrożonka nie ma szans w starciu ze świeżym szpinakiem (sprawdziłem to kiedyś jeden jedyny raz, i nie zamierzam błędu powtarzać), który w tej chwili można dostać wszędzie, jednak w autentyczne zdumienie wprawiła mnie lektura składu tego „zdrowego”, warzywnego produktu. Otóż, prócz samego szpinaku, obejmował on 19 (!!!) innych dodatków, w tym m.in. skrobię kukurydzianą, utwardzony tłuszcz palmowy czy syrop glukozowy. Zdecydowanie nie o to chodzi w szpinaku, czy szerzej – w zdrowym gotowaniu. Greckim również. W mojej ocenie, bloger kulinarny to, co do zasady, ktoś, kto do jakości wykorzystywanych produktów i przygotowywanych potraw przywiązuje większą wagę aniżeli tzw. przeciętny konsument. Stąd, nie byłoby źle, gdyby organizatorzy i sponsorzy uwzględnili tę kwestię przy planowaniu potraw i list składników niezbędnych do ich przyrządzania.

Poza tym, jeszcze jedna rzecz. W mojej ocenie byłoby ciekawiej, gdyby temat warsztatów bezpośrednio nawiązywał do kuchni narodowych, zamiast – tak jak w przyjętej formule – do konkretnych kategorii artykułów spożywczych. W tym przypadku, skoro warsztaty prowadził Grek, a ich elementem było spotkanie w lokalu z grecką kuchnią, dla uatrakcyjnienia zajęć można było połączyć na przykład dania z ryb i owoców morza z 1-2 potrawami dla tej kuchni typowymi, które, choć oparte na innych składnikach, są przecież nie mniej interesujące z kulinarnego punktu widzenia.

Ogólnie rzecz biorąc, „zaliczone” przeze mnie warsztaty to całkiem fajne, pozytywne przedsięwzięcie, choć kilka elementów można, i moim zdaniem warto, w przyszłości doszlifować, bo przecież nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej ;-)

ps. mam nadzieję, że zawartych tu kilka krytycznych uwag nie okaże się szlabanem, broniącym mi wstępu na grudniową edycję warsztatów PAK ;-)