Masz kogoś, komu coś w życiu zawdzięczasz? Jeśli tylko nie jesteś nadętym, zapatrzonym w siebie bufonem, na pewno masz.

;-)

Wiara we własne siły, świadomość potencjału i możliwości, jakie się posiada, to niewątpliwie wartość i zaleta. Nie jest jednak przecież tak, że wszystko, co w życiu robimy, wszystko co osiągamy, co doprowadza nas do założonych celów, czy to objętych jakimś szerszym życiowym planem, czy też mniej lub bardziej przypadkowych, to tylko i wyłącznie nasza własna zasługa.

image

Liczy się wszystko – ludzie, których spotykamy na swojej drodze, najróżniejsze sploty i zbiegi okoliczności, decyzje, jakie podejmujemy na różnych etapach życia samodzielnie albo wspólnie z kimś – zarówno te małe i nieskomplikowane, jak i te kluczowe, które potrafią na stałe zmienić bieg wydarzeń. Albo wręcz całkiem odmienić los.

Kto byłby głównym bohaterem-motywem przewodnim takiego filmu:

gdybym nakręcił go ja?

Moja połowica:-) Na pytanie, kto jak dotąd najmocniej i najbardziej pozytywnie namieszał mi w życiu (a właściwie, nieustannie od przeszło dekady w nim miesza) odpowiedź jest jedna: moja żona Gośka.

image

Jesteśmy jak ogień i woda. Jedno rozważne i spokojne, drugie nerwowe i lekko szalone. Jedno uporządkowane, a drugie w nieustannym chaosie. Efekt? Emocjom nie ma końca. Ba, bywa że dosłownie aż wióry lecą – jak między Javierem Bardemem i Penelope Cruz w „Vicky, Cristina, Barcelona”! I o to w życiu chodzi, bo przecież przeciwieństwa się przyciągają, a taki układ to najlepsza polisa, która skutecznie chroni przed nudą i rutyną. Nigdy nie mam pewności, co się wydarzy, co jej wpadnie do głowy, który z pozoru niemożliwy do wdrożenia pomysł postanowi w trybie ekspresowym wprowadzić w życie i po raz kolejny udowodnić, że niemożliwe staje się możliwe. Wystarczy tylko chcieć, nie zastanawiać się nadmiernie i jednocześnie nie ustawać w dążeniu do celu.

Bez niej nie wydarzyłoby się wiele rzeczy, bez których dziś nie wyobrażam sobie życia.

Przykłady?

Po pierwsze, nie odkryłbym w sobie pasji gotowania. Stało się tak, ponieważ moja (wówczas jeszcze przyszła) żona zupełnie nie odnajduje się w kuchni i nigdy nie próbowała gotować. W skrócie rzecz ujmując, wystarczały jej głównie owoce i jogurty, a kiedy po raz pierwszy zajrzałem do jej lodówki, znalazłem w niej tylko… mleko ;-). W efekcie, szybko stało się jasne, że jeśli sam sobie czegoś nie upichcę, to rychło przepadnę z kretesem.

Po drugie, nie byłoby tego serwisu. To Gosia, jako pierwszy i wieloletni tester moich kulinarnych eksperymentów przez kilka tygodni 2011 roku nakłaniała mnie do założenia bloga. Pomysł był o tyle dziwaczny, że nigdy żadne z nas nie czytało blogów (żadnych, nie tylko kulinarnych), nie mieliśmy pojęcia, jak to się robi, a ja kolejne przepisy wymyślałem sam, posiłkując się na początku jedynie książkami J. Olivera. Blog kulinarny? Opór stawiałem dość długo, ale… przegrałem:-) Bo przecież dla mojej drugiej połówki nie ma rzeczy niemożliwych. Facet i Kuchnia – jak widać – powstał, za chwilę będzie obchodził 3 urodziny, ma się nieźle, a jego zasięg nieustannie mnie zaskakuje.

Po trzecie, FiK nie rozwijałby się tak intensywnie, gdyby nie fakt, że Gośka wspiera mnie we wszystkich pozakulinarnych kwestiach dotyczących tej strony. Facet i Kuchnia to taki mały, ale przedsiębiorczy Dream Team. Moją domeną jest kuchnia, wymyślanie i opisywanie przepisów, ale fotografia, marketing i pozostała niekulinarna część prowadzenia strony to jej działka. Facet i Kuchnia to wymykający się spod kontroli czasopochłaniacz, ale dzięki temu, że działamy razem, jesteśmy w stanie publikować nowe posty niemal codziennie i liczyć na tak pozytywny feedback z Waszej strony:-)

Po czwarte, nie dowiedziałbym się, że z lękiem wysokości da się przejść (i to nie jeden raz!) Orlą Perć w deszczu i we mgle oraz zaliczyć parę innych obiektów, które sam pewnie do dziś omijałbym szerokim łukiem.

image

Po piąte, nie przekonałbym się, że lepiej żyć w pełni tu i teraz, niż planować bliżej nieokreśloną emeryturę, która – nawet przy założeniu, że się jej dożyje – raczej nie pozwoli cieszyć się z odwiedzin w różnych fajnych miejscach w ten sam sposób, w jaki można to robić dziś. Lepiej poszaleć mając lat 37, niż w wieku 73 żałować, że życie przeciekło nam przez palce.

image

A poza tym, a może przede wszystkim, zapewne nie chciałoby mi się podejmować różnych mniejszych i większych wyzwań, z którymi zdecydowanie lepiej mierzyć się we dwoje. Dobrze mieć przy sobie kogoś, kto mobilizuje do działania, kto sprawia, że zamiast myśleć „na pewno się nie uda” albo „czy dam radę” zastanawiasz się, jak w zawsze zbyt szybko mijających 24 godzinach zmieścić wszystko to, co masz w licznych planach plus jeszcze, gdzieś pomiędzy, jako tako się wyspać ;-)

My, jak los pozwoli, wyśpimy się pewnie dopiero na zasłużonej emeryturze. Razem!

image

Wpis powstał we współpracy z właścicielem marki Grant’s.