Behemoth, Bolzer i Batushka w Warszawie.
Trzy razy B, czyli Behemoth, Bolzer i Batushka, w ramach jednej trasy Rzeczpospolita Niewierna, zawitali do stołecznej Progresji.
Sobotnia wyprawa pod Progresję mogła przywoływać wspomnienia z dawniejszych czasów, kiedy to uczestnictwo w metalowym koncercie mogło wiązać się z nieco większym ryzykiem dla zdrowia aniżeli dzisiaj. Krojącej bilety i wzbudzającej powszechną trwogę ekipy ze Szczecina wprawdzie nie można było się spodziewać, ale i tak była obsuwa z wpuszczaniem ludzi do klubu (spory tłum wciąż czekał na wejście, kiedy na scenie występowała już Batushka), nie wiedzieć czemu służący depozyt na plecaki, większa niż zwykle obstawa policji, a także – nowość – mizerna grupka protestujących przeciw koncertowi, czyli najlepsza możliwa reklama dla całej trasy koncertowej. Nie wiem zresztą, czy bardziej osobliwym zjawiskiem niż rozmodleni przeciwnicy Behemoth nie okazali się usytuowani po przeciwnej stronie ulicy fani zespołu, którzy z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy uwieczniali ów protest na swoich smartfonach. A fanów nie zabrakło, i to w pełnym przekroju, zarówno jeśli chodzi o wiek, jak i celebrycki status – pojawiła się m.in. jedna z topowych par pudelkowego światka (obejdzie się bez nazwisk) radośnie strzelająca sobie selfies w fosie podczas koncertu gwiazdy wieczoru. Takie rzeczy tylko na Behemoth. Zatem wyprzedany klub dosłownie pękał w szwach, dodatkowo nad głowami publiczności niestrudzenie hasał potężny żuraw z kamerą. Kamery usytuowano również w fosie (co mocno utrudniało pracę fotografom), a nawet za zestawem perkusyjnym. Wszystko wskazuje więc na to, że powstanie DVD, które ostatecznie zamknie rozdział pod tytułem „The Satanist”.
Niezmiennie pielęgnująca aurę tajemniczości, szybko otoczona nimbem kultowości Batushka, która otworzyła tego dnia koncert, to zdecydowanie nie moja bajka. Tym bardziej, że kapeli, mającej na koncie ubiegłoroczny debiutancki album „Litourgiya” nie udało się wlać w prezentowane na żywo kompozycje więcej życia. Skrywanie tożsamości pod kapturami, ‚cerkiewny’ mini chór na scenie i teatralne gesty powinny stanowić tylko uzupełnienie muzycznej oferty. A na tym polu zespół, zwłaszcza odarty z prawosławnej otoczki nie prezentuje niczego nowego. Nie zmienia to faktu, że ów koncept, podobnie jak i „Litourgiya”, został odebrany bardzo dobrze, co zresztą potwierdziła reakcja publiczności obecnej w Progresji.
Surowy, wręcz pierwotny (nie tylko ze względu na fizjonomię frontmana) szwajcarski Bolzer to zupełne przeciwieństwo Batushki i jednocześnie zespół, który nie do końca wpasował się w profil spragnionej Behemoth publiczności, w dużej mierze nie mającej na co dzień do czynienia z autentycznie metalowym graniem. Tym bardziej, że niewiele tu chwytliwych dźwięków i do tego absolutnie żadnego teatru. Za to mnóstwo świetnej mieszanki death, black i doom metalu. Duet zrobił swoje, choć w odbiorze przeszkadzało szwankujące nagłośnienie, które wpływało na kiepskie brzmienie gitary. Poprzednie koncerty Bolzer, które miałem okazję oglądać, zrywały czapki z głów, a tym razem nawet niszczycielskie „Coronal Mass Ejaculation” i „Entranced by the Wolfshook” straciły nieco na swojej mocy, zaś masywny, zapowiadający debiutancki album „I AM III” – na ciężarze.
Sound gitar szwankował również podczas koncertu Behemoth (w przeciwieństwie do potężnie brzmiącej perkusji Inferno), ale to jedyny defekt dotyczący znakomitego występu gwiazdy wieczoru. Bez względu na to, jaką publiczność przyciąga dziś formacja, bez względu na sweetfocie w fosie, czy nawet to, czy Nergal szczerze utożsamia się dziś z pierwotnymi założeniami i ideałami zespołu, koncerty Behemoth to nadal najwyższy poziom profesjonalizmu. Mało kto ze światowej czołówki metalowych kapel może poszczycić się podobną siłą, zaangażowaniem w gig, a nawet prezencją. Odgrywany w całości na żywo „The Satanist”, wnoszący mnóstwo oddechu do twórczości ekipy, wniósł go również do koncertowego setu. W miejsce prezentowanej jeszcze kilka lat temu intensywnej, ale też nieco monotonnej młócki, koncerty Behemoth nabrały wreszcie właściwej dramaturgii, napięcia i tak niezbędnej w nich dynamiki. Ostatni element układanki wskoczył więc na swoje miejsce, co było wyraźnie widać, słychać i czuć. Kolejny plus za świetny dobór pozostałych utworów, zwłaszcza za najstarszy w zestawie, rewelacyjnie odegrany, galopujący „Pure Evil and Hate”, poprzedzony krótką solówką Inferno w stylu… Mikkey’a Dee. Po prostu klasa mistrzowska!
Setlista:
Blow Your Trumpets Gabriel
Furor Divinus
Messe Noire
Ora Pro Nobis Lucifer
Amen
The Satanist
Ben Sahar
In the Absence ov Light
O Father O Satan O Sun!
Ov Fire and the Void
Conquer All
Pure Evil and Hate
At the Left Hand ov God
Slaves Shall Serve
Chant for Eschaton 2000
Pełną relację znajdziesz NA TEJ STRONIE.
Tekst i zdjęcia: FiK