Organizacja festiwalu muzycznego, wszystko jedno – większego czy mniejszego, to nie tylko konieczność zapewnienia przybyłym odpowiedniej dawki dźwiękowych atrakcji, ale również jakże odpowiedzialne zadanie nakarmienia głodnych i napojenia spragnionych fanów.

O ile to drugie zwykle nie nastręcza organizatorom większych trudności, jeśli tylko zadbają o odpowiednią ilość piwa i innych procentów, tak z jedzeniem bywa bardzo różnie. Zróżnicowanie pomysłów na najefektywniejsze zapewnienie „melomanom” wiktu jest dość spore i zależy przede wszystkim od dwu elementów – kraju, w którym dana impreza się odbywa, oraz charakteru wydarzenia. Postanowiłem więc przyjrzeć się festiwalom, na których bywam w ciągu roku, dosłownie – od kuchni. Na pierwszy ogień poszedł Desertfest, organizowany w stolicy naszych zachodnich sąsiadów.

W połowie kwietnia tego roku odbyła się w Berlinie pierwsza edycja trzydniowego festiwalu pod nazwą Desertfest 2012, prezentującego szerokie spektrum dźwięków spod znaku psychodelii, space rocka, vintage rocka, sludge i doomu. Zainteresowanych muzyczną stroną imprezy odsyłam na inną stronę, tu natomiast skoncentrujemy się na jedzeniu.

Desertfest to festiwal typu indoor, co oznacza, że z założenia przeznaczony jest dla mniejszej liczby uczestników (która ograniczona jest wielkością klubu/klubów). Przekłada się to również na znacznie mniejszy wybór dostępnych posiłków. Klub, w którym miał miejsce ten festiwal, wyposażony był jednak w niewielki placyk, na którym zdołano ulokować kilka żywieniowych stoisk.

Zgodnie z utrwalonym i powszechnym stereotypem, Niemcy kojarzą się z wurstem, nie mogło więc go zabraknąć. Smażone na sporych rozmiarów ruszcie kiełbasy 3-4 rodzajów nie załapały się do naszego obiektywu; być może dlatego, że nie wyglądały szczególnie interesująco, ani tym bardziej apetycznie. Znacznie lepiej przedstawiało się mięso i kiełbasy z grilla, doglądane i smażone osobiście przez jednego z organizatorów festu, które czekały na głodomorów na backstage klubu.

Te frykasy (prócz mięsiwa obejmujące również makarony, ziemniaki i ryż) przeznaczone były dla zespołów i ich świty. Dla dziennikarzy natomiast przygotowano stoły całkiem dobrze zaopatrzone w  zimne przekąski – pieczywo, sery, wędliny, dżemy i ciasta. Do tego kawa, zimne napoje, woda mineralna, mleko (nawet sojowe) i alkohole.

 Tak dobre traktowanie pismaków wcale nie jest standardem na podobnych imprezach, w związku z czym DF tym bardziej należy się spory plus.

Niemiecka kuchnia kojarzy się, rzecz jasna, również z ziemniakami.

Zwykłe frytki byłyby jednak zbyt banalne, dlatego można było spróbować ziemniaczanych snacków.

Były to ziemniaki pokrojone na cieniutkie plasterki i nadziane na szaszłykowe patyczki.

Takie szaszłyki wrzucano na chwilę na głęboki tłuszcz i podawano na nieśmiertelnej, papierowej tacce z dodatkiem ketchupu, soli i przypraw. Jak taki wynalazek smakował? Nie wiem, bo nie dałem się skusić :-) Za to gotowe danie wyglądało następująco:

Na amatorów słodkości czekały crepes, czyli cienkie francuskie naleśniki, tu podawane na słodko, przede wszystkim z nutellą.

Bez crepes (galettes z mąki gryczanej także) nie może obejść się żadna francuska impreza, ale jak widać nie zabrakło ich również na niemieckiej ziemi.

I wreszcie pora na główny i, wszystko na to wskazywało, najsmaczniejszy punkt programu – paella!

Na razie gigantyczna patelnia stoi na ziemi, a ekipa kucharzy przygotowuje składniki. Warto dodać, że używają świeżych, obieranych i krojonych na miejscu warzyw.

Później wszystko nabrało tempa i potoczyło się raz-dwa. Na tyle szybko, że kiedy przyszedłem, mogłem podziwiać jedynie resztki…