Mastodon w Progresji.
Choć Mastodon gościł w Polsce niejeden raz, ostatnio bodajże dwa lata temu, po raz pierwszy zawitał do nas na koncert klubowy.
Rozległe jak płyta lotniska festiwalowe sceny, które niemal całkowicie eliminują szanse na bliższy kontakt publiczności z muzykami, same w sobie mają zdecydowanie mniej uroku niż ogólny klimat imprez typu open air. A właśnie w line-up’ach takich wydarzeń Mastodon pojawiał się dotąd w Polsce. Tymczasem, co klub to klub. Wizyta w warszawskiej Progresji wydawała się w związku z tym właściwie koniecznością; tym bardziej, że ostatni gig Amerykanów, który miałem okazję oglądać na Hellfest 2015, zrobił na mnie – zaskakująco – bardzo dobre wrażenie.
Powinna więc być powtórka z rozrywki, ale niestety… nie była. I to wcale nie dlatego, że w setliście zabrakło tym razem mojego ulubionego „Megalodon” (we Francji jeszcze go zagrali, czym zdemolowali publiczność niczym detonacją wieloryba wypakowanego trotylem), a „Remission” reprezentowany był jedynie przez „Mother Puncher”. Mastodon na ostatnich krążkach powędrował w inne rejony, których nie rozumiem i za którymi nie przepadam, ale które przynoszą jednocześnie kapeli legiony młodych fanów. Ci wydawali się nieco zdezorientowani, gdy zespołowi zdarzało się nieco odlatywać z mocniejszymi i najbardziej chaotycznymi fragmentami. Z drugiej strony, takie hity jak „Blood and Thunder”, „Oblivion” czy „Crystal Skull” niezmiennie są przyjmowane wielkim aplauzem publiczności. Dla każdego coś miłego.
Podstawowym problemem warszawskiego koncertu okazało się niestety brzmienie. Towarzyszący Amerykanom akustyk uznał, że najlepszą receptą na sukces będzie maksymalne podkręcenie głośności, co jednak w połączeniu z właściwie zerową selektywnością po prostu zamordowało gig. Perkusja Branna Dailora brzmiała tak, jakby miała być słyszana również przez potencjalnych klientów położonego nieopodal centrum handlowego, nie usłyszałem za to ani jednego wyśpiewanego przez niego dźwięku. Niewiele lepiej sprawy miały się z mikrofonem Brenta Hindsa, którego firmowy skrzek to pojawiał się, to znikał. Tym sposobem na pierwszej linii wokalnego frontu walczył osamotniony Troy Sanders, którego bas, całkowicie zagłuszony przez bębny i nieprzeniknioną, odporną na wszelkie kompozycyjne niuanse ścianę gitar, pełnił tylko funkcję dekoracyjną. O umiejętnościach wokalnych trójki muzyków Mastodon, którzy bez wątpienia bardzo chcą śpiewać i na płytach czynią to nadzwyczaj ochoczo, później jednak niekoniecznie potrafią potwierdzić swój albumowy warsztat na żywo, napisano i powiedziano już chyba wszystko. Dość dodać, że z tym elementem bywa gorzej albo – jak rok temu – zdecydowanie lepiej. I tym razem Troy starał się jak mógł, ale niestety od niektórych fałszów aż cierpła skóra i bolała głowa. Detal ów łatwo mógłbym jednak puścić w niepamięć, gdyby towarzyszył mu sensowny sound, pozwalający na pełniejszą radość z występu kapeli.
Wszystko to zdawało się jednak nie przeszkadzać większości żywiołowo reagującej i bardzo tłumnie zgromadzonej w Progresji widowni, co najwyraźniej potwierdza regułę, wedle której krytycy są od krytykowania, a publiczność od zabawy. Zadowoleni z gorącego przyjęcia Amerykanie nie szczędzili więc komplementów, a do tego zapowiedzieli rychły powrót już w przyszłym roku, z nowym materiałem. Na koniec Hinds stwierdził, że „zasłużyliśmy na więcej muzyki”, co skończyło się odegraniem dwóch dodatkowych utworów – „Crystal Skull” oraz coveru Thin Lizzy „Emerald”. Rzeczywiście, nie było ich na przyklejonej do sceny setliście, choć pojawiały się już w repertuarze zespołu podczas tego tour.
Przed Mastodon na scenie Progresji pojawili się również Sunnata oraz Steak Number Eight, niestety nie udało nam się ich zobaczyć. Szczególnie szkoda mi Sunnaty, która jakiś czas temu wydała drugi już album „Zorya”. Nie miałem jeszcze okazji go usłyszeć, jeśli jednak dorównuje poziomem debiutanckiemu „Climbing the Colossus”, przynosi zapewne solidną porcję naprawdę dobrego grania. Może innym razem.
Setlista:
Tread Lightly
Feast Your Eyes
Blasteroid
Oblivion
The Motherload
Chimes at Midnight
High Road
Mother Puncher
Aqua Dementia
The Czar
Bladecatcher
Black Tongue
The Wolf Is Loose
Divinations
Ember City
Colony of Birchmen
Blood and Thunder
Crystal Skull
Emerald (cover Thin Lizzy)
Pełną relację znajdziesz NA TEJ STRONIE.
Tekst i zdjęcia: FiK