Folk Gospoda reklamuje się jako „najlepsza polska restauracja w centrum Warszawy”. Facet i Kuchnia mówi: sprawdzam.
Przyznam szczerze, że już sama nazwa Folk Gospoda nie brzmi (dla mnie) zachęcająco.
Nie jestem i nigdy nie byłem fanem rozsianych po całej Polsce restauracji, stylizowanych na karczmy, gospody, oberże, zajazdy czy inne odwołujące się do przeszłych czasów przybytki, które mniej lub bardziej udanie nawiązują do tradycyjnej kuchni polskiej albo raczej do współczesnego i niekoniecznie zgodnego z rzeczywistością o tej kuchni wyobrażenia.
W większości przypadków owa stylizacja wiąże się niestety z nieznośnie przaśną cepelią, którą tolerować mogą chyba tylko spragnieni egzotycznych wrażeń obcokrajowcy przybywający tu w przekonaniu, że Polska to wciąż taki duży skansen, gdzie do każdego posiłku przygrywa ludowa kapela, a całe rodziny ucztują gromadnie, siedząc na drewnianych ławach i racząc się mięsiwem z drewnianych talerzy. A skoro mowa o mięsiwie. Choć nasi przodkowie (a warto pamiętać, że wbrew wszelkim pobożnym życzeniom, większość z nas wcale nie ma szlacheckich korzeni) wcale tak często po mięso nie sięgali, to właśnie ono zdecydowanie dominuje w kartach tej i jej podobnych restauracji. Warzywa w tym świecie praktycznie nie istnieją, podobnie zresztą jak ryby, a przecież swego czasu to właśnie one bardzo często i w ogromnej różnorodności gościły na polskich stołach.
Piszę to wszystko, ponieważ Folk Gospoda świadomie nawiązuje do zamierzchłych czasów, doszukując się swej własnej genezy aż w XVII wieku. Nie ma chyba jednak większego sensu zastanawiać się, czy zasadne jest wyznaczanie ciągłości między miejscem, gdzie mieli pojedynkować się Ksawery Branicki i Giacomo Casanova, w którym awans na kapitana świętował Tadeusz Kościuszko i które spłonęło 183 lata temu w Powstaniu Listopadowym (te fakty podaję za stroną internetową), a restauracją otwartą w tym samym miejscu w roku 2004. Otwartą, bo jednak nie odrestaurowaną (jak znów głosi strona Folk Gospody). Wystarczy tylko przelotny rzut oka na niezbyt zachęcający, zwłaszcza od strony ulicy Waliców, budynek jako żywo wyglądający jak niski pawilon handlowy wzniesiony za czasów Gierka, których wszelkiego rodzaju warianty wciąż straszą w wielu, jeśli nie w większości polskich miast i miasteczek, by o odrestaurowaniu więcej nie wspominać.
Wnętrze Folk Gospody jest dla odmiany znacznie bardziej przytulne w swojskim „gospodzim” stylu, dobrze znanym każdemu, kto kiedykolwiek był w tego typu lokalu.
Ja w podobnych miejscach bywam najczęściej w Zakopanem (z braku laku) i gdyby tylko w kąt Folk Gospody wstawić góralską kapelę, mógłbym śmiało poczuć się jak pod Giewontem. Kto lubi takie klimaty, będzie zadowolony.
Sala jest całkiem przestronna, na jednej ze ścian wiszą dyplomy i wyróżnienia, których Gospoda zgromadziła przez dekadę niemało (szczegóły można sprawdzić na jej stronie), a co ciekawe okoliczne, sąsiadujące z naszym, stoły zajmowali wyłącznie cudzoziemcy. Zresztą, co równie ciekawe, kelner przy wejściu zwrócił się do nas po angielsku. Wolę myśleć, że wyglądaliśmy po prostu szykownie;-) a nie jak typowi turyści, którzy dotarli tu w poszukiwaniu śladów getta czy jednej z ostatnich kamienic pamiętających Powstanie Warszawskie (położonej przy Waliców 14, po drugiej stronie Grzybowskiej). W końcu nie miałem przewodnika w ręku:-)
W Folk Gospodzie stawiliśmy się w powiększonym, czteroosobowym składzie, by mieć trochę większy przegląd oferowanych dań. Tym bardziej, że nasza FiK-owa dwójka niezmiennie wystawia szefów kuchni na bezglutenową próbę. Pora przejść do jedzenia.
Choć menedżer restauracji zapewniał nas, że szef kuchni jest w stanie przygotować każde danie bez glutenu, nie decydujemy się na żadną z zakąsek na ciepło, z oczywistych (pierogi i pierożki, oscypek w cieście) i mniej oczywistych (kiełbasy, kabanosy, które niemal zawsze zawierają coś więcej niż tylko mięso w składzie) względów.
Za to Śledzie macerowane na 2 sposoby w oleju lnianym z cebulą i w młodych porach i wiejskiej śmietanie (24 zł) brzmiały całkiem zachęcająco.
Ryba okazała się delikatna i bardzo smaczna. Cebula odrobinę zbyt twarda, za to por i jabłko wyczuwalne w sosie śmietanowym pasowały tu znakomicie. Nie jestem fanem takich sosów, zwłaszcza że po śmietanę sięgam sporadycznie, a sos serwowany w Folk Gospodzie trudno uznać za finezyjny, a do tego było go zbyt dużo, jednak wciąż uwielbiam pamiętane jeszcze z dzieciństwa (i z młodości też) doskonałe połączenie jabłka oraz śledzi. Całość uzupełniał gotowany ziemniak, ogromny, choć mamy środek lata i bogactwo młodych, pysznych, a przede wszystkim niewielkich ziemniaczków. Kiedy je serwować, jeśli nie teraz? Ale ok, temu folkowemu olbrzymowi niczego złego zarzucić nie mogę.
Tatara z najlepszej polskiej polędwicy wołowej (26 zł) nie próbowałem, ale opierając się na relacji z drugiej ręki jednego z FiK-owych współtowarzyszy biesiady mogę przekazać, że mięso było smaczne, a dodatek kaparów bardzo trafny.
Plus za podanie żółtka w osobnej miseczce, bo mimo wszystko nie każdy musi je lubić, a minus za to, że mięso zdecydowanie nie wyglądało na siekane (tylko na mielone) oraz za przeładowanie porcji dodatkowymi składnikami. Z pewnością ucierpiała na tym prezencja potrawy, która, cóż, wyglądała dość topornie.
Sałatki prezentują się już lepiej i są na tyle konkretne, że mniej głodnym gościom spokojnie wystarczą za cały posiłek.
W sałacie śródziemnomorskiej z kozim serem (29 zł) ciekawie prezentował się ser o wyraźnie czosnkowym posmaku (a było go naprawdę sporo) zawinięty w liście szpinaku, choć cebulę posiekałbym jednak cieniej. Niesmaczny, a właściwie kompletnie bez smaku był za to grillowany bakłażan. Dobrze przynajmniej, że nie okazał się nasiąknięty tłuszczem jak gąbka, bo i to dość często zdarza się w warszawskich restauracjach.
Sałata z marynowaną piersią kaczki (39 zł) określona jest w karcie jako rarytas i rzeczywiście carpaccio z kaczki (zgodnie z kartą, z kaczki berberyjskiej, podwędzane i marynowane w morskiej soli) okazało się znakomite.
Dodatkowego smaku dodała mu cienka warstwa tłuszczyku oraz oliwki, którymi ów delikates jest nadziewany. Dobrze sprawdziły się też płatki Grana Padano. Całość generalnie udana, choć to zdecydowanie potrawa dla miłośników dużej ilości zieleniny. Delikatne plasterki carpaccio otulały bowiem autentyczną górę szpinaku i rukoli. Uwielbiam szpinak, ale proporcjonalnie było go po prostu za dużo. Nie jestem też przekonany co do pochodzenia sosu ziołowo-bazyliowego, który znalazł się na dnie talerza. Kelner zapewniał, że przygotowywany jest na miejscu. Możliwe, ale trudno mi w takim razie wytłumaczyć, dlaczego smakował dokładnie tak, jak kupne pesto ze słoika.
Czas na danie główne. Eko-Pstrąg Królewski – polski pstrąg potokowy (59 zł) to jedno z trzech dań rybnych w karcie.
Ogromna ryba podana została, a jakże, na desce wyściełanej niemałą ilością szpinaku (szef kuchni musi lubić szpinak), który jednak tutaj, niedoprawiony i bez choćby cienia dressingu, miał pełnić chyba raczej rolę dekoracyjną. Smacznej i soczystej rybie towarzyszyły smażone warzywa, niestety tłuste i niemal kompletnie zimne. Dobry okazał się ostry, paprykowy sos. Jakby tego wszystkiego było mało, pstrąg podawany jest z gigantycznym ziemniakiem pieczonym nadziewanym czosnkowo-szczypiorkowym twarożkiem. Grul z twarożkiem – i jak tu nie mieć zakopiańskich skojarzeń? Miłośnicy takich zestawień zapewne będą kontent, ale dla mnie jest tu po prostu wszystkiego za dużo. Poza tym, poszczególne składniki rozsiane od Sasa do Lasa niekoniecznie do siebie pasowały – zwłaszcza ów czosnkowy twarożek nie bardzo współgrał z rybą, a przecież obok czaił się jeszcze ostry papryczkowy sos. A do tego wspomniany już ziemniak rozmiarów Neptuna. Kolejny raz potrzeba nakarmienia gościa po uszy wygrała z przemyślaną i spójną wizją dania.
W kategorii dania główne w karcie można znaleźć 12 potraw i wszystkie są mięsne. Decydujemy się więc na stek z polędwicy wołowej z najlepszej polskiej sezonowanej wołowiny, podawany z sosem z leśnych grzybów lub koniakowo – pieprzowym (66 zł).
Zamówiłem stek średnio wysmażony i rzeczywiście taki dostałem – mięso miało odpowiednio różowy środek. Stek okazał się dość twardy pod nożem, jednak podczas jedzenia mięso było odpowiednio miękkie, soczyste i bardzo smaczne. Moim zdaniem dobry stek nie potrzebuje żadnych szczególnych dodatków, to mięso ma być głównym bohaterem. W Folk Gospodzie otrzymujemy dodatki aż trzy. Co ciekawe, najlepszym z nich okazał się po prostu kawałek dobrze doprawionego ziołami masła, choć jak na moje standardy ów kawałek starczyłby do połowy wołu. Niezły jest też słodki i niezbyt pieprzowy sos koniakowy z wiśniami. W sosie z leśnych grzybów, najsłabszym z dodatków, dominowała śmietana – doliczyłem się dokładnie dwóch kawałków grzyba. Jako dodatek do steka poprosiłem o Sałatkę ogrodową z mieszanych warzyw sezonowych (9 zł). Na wierzchu miseczki pyszniły się kiełki i grubo – raz jeszcze – posiekana czerwona cebula, ale resztę wypełniały po prostu suche liście sałaty (sos balsamiczny znalazł się na samym dnie). Jeden pomidorek koktajlowy i trzy kawałeczki ogórka to „wsad” raczej symboliczny.
Na koniec na stół trafił wybrany przez naszych współtowarzyszy Folkburger, czyli siekany befsztyk z soczystej, selekcjonowanej wołowiny, z pomidorem, cebulą, korniszonem i serem Cheddar, doprawiony musztardą i ziołami, podawany w bułce naszego wypieku z gospodzianymi frytkami (39 zł).
Obecność tego dania w karcie restauracji o nazwie Folk Gospoda można wytłumaczyć tylko i wyłącznie nieprzemijającą (niestety) modą na burgery, która kazała szefom kuchni ogromnej ilości stołecznych (i zapewne nie tylko) restauracji włączyć je do menu. Szczerze mówiąc, nie rozumiem i pewnie już nie zrozumiem w jakim celu, nie wiem też, jak to się ma do podkreślanego tu na każdym kroku przywiązania do tradycji, no chyba że ma ono przejawiać się w nazwie – „folkburger i gospodziane frytki”. Ogromna bułka z pestkami słonecznika i dyni (!) wygląda dość groteskowo w zestawieniu z burgerem, a przy tym – tu już nie opieram się na własnym doświadczeniu, ponieważ to nie jest danie dla bezglutenowców – okazała się po prostu czerstwa. Samo mięso było całkiem smaczne, co z tego jednak, skoro całość zalana została – uwaga! – majonezem i ketchupem, skutecznie zabijającymi smak wszystkiego innego. Nawet symbolicznego dodatku sera.
Ostatni będą pierwszymi, zatem na koniec dwa słowa o tzw. czekadełku, którym tu było wypiekane na miejscu białe i ciemne pieczywo oraz masło.
Z oczywistych względów nie próbowałem, ale nasi towarzysze w mgnieniu oka pochłonęli większość kromek, chwaląc zarówno folkowy chleb, jak i masło.
Nie ukrywam, że do wizyty w Folk Gospodzie od początku podchodziłem dość sceptycznie, o czym zresztą przed wizytą lojalnie uprzedzałem. To zdecydowanie nie jest mój ulubiony typ restauracji, ani też bliski mi sposób przyrządzania oraz serwowania potraw. Nie jestem zwolennikiem swojskich (w tak przaśnym wydaniu) miejsc, z których człowiek po zjedzeniu dania głównego z sałatką albo przystawką wytacza się pełen jak kula bilardowa.
Lubię potrawy ładnie podane i przede wszystkim idealnie wyważone pod względem smakowym, nawet jeśli wielkość porcji nie służy zaspokojeniu wilczego apetytu. Lubię potrawy przygotowane z sercem i pasją, nad koncepcją których szef kuchni spędził trochę czasu. I wcale nie chodzi mi o finezyjne pianki, wymyślne sosy czy kuchnię molekularną. Folk Gospoda to jednak restauracja, która bez żadnej szczególnej refleksji ma przede wszystkim napełnić żołądki turystów oraz miejscowych wielbicieli swojskiego jadła; utrzymująca raczej stereotyp związany z „gospodzim” czy też tradycyjnie pojmowanym tzw. polskim jedzeniem. Do tego w całkiem konkretnych cenach. Za 39 złotych bez problemu dostaniemy świetnego burgera w miejscach wyspecjalizowanych w burgerach, czyli po prostu takich, które przyrządzają je lepiej. Podobnie, jeśli chodzi o steki czy ryby w cenach bliskich albo przekraczających 60 PLN czy sałatkach za 30-40 złociszy. W takich samych cenach łatwo znajdziemy miejsca, gdzie da się zjeść lepiej, choć może niekoniecznie równie obficie. Folk Gospoda karmi nieźle, ale z czystym sumieniem mogę polecić ją tylko miłośnikom takich właśnie, folkowych klimatów.
Restauracja Folk Gospoda
Adres: ul. Waliców 13, Warszawa
www.folkgospoda.pl + www.facebook.com/folkgospoda
Pełne aktualne menu: ZOBACZ
Sałatki apetyczne, a pstrąg na desce… rzeczywiście mocno w góralskim stylu :P
Mnie też już sama nazwa odrzuca. I nie rozumiem i chyba już nigdy nie zrozumiem na jakiej zasadzie w „tradycyjnej polskiej” gospodzie jest sałatka śródziemnomorska. Nie, żebym do takowej coś miała, ale to nijak nie jest tradycyjnie polskie. Podobnie zresztą jak „folk” w nazwie. A czy tradycyjnie polskiej pepsi lub coca coli można się było napić? Bo do folk burgera pasuje jak ulał ;-)
Ale wnętrza typu gospoda czyli całe w drewnie to ja lubię :-)
Wnę
Mimo wszystko ciekawe miejsce. Ja lubię dużo zjeść ;)
Faktycznie, można się poczuć jak w Zakopcu! W sumie ma to swoje plusy, nie trzeba się przemieszczać na drugi koniec Polski :D
Kiedy odwiedza mnie zagraniczni znajomi, zabiorę ich tam :D
Mniam śledzik
Fajny blog, pozdrawiam i zostaje :)
Lubię restauracje z takim przytulnym wnętrzem
Fajna biesiada :D
Spoko miejsce, byłam kilka razy.
Sałatki najfajniejsze
Tak, w takich knajpach jedna porcja może wystarczyć całej rodzinie, jeśli ta należy do tych mniej rozmilowanych w jedzeniu :-)
Nazwa faktycznie nie powala, jak na miejski lokal trochę zbyt przaśna. Z drugiej strony lokal działa od lat i ma klientów, więc części z nich to na pewno pasuje. Zdjęcia ze środka fajne – stoły duże i można wygodnie usiąść, nie lubię tych śmiesznych mini kwadratów, przy których upycha się gości w większości restauracji. Albo chociaż w wielu. Tu przynajmniej miejsca nie brakuje i nie trzeba siedzieć w ścisku ;)
Dobry lokal na zimę. Przytulny i można konkretnie zjeść. Latem faktycznie wystarczyłaby mi chyba sałatka, bo te ze zdjęć wyglądają na ogromne :D
Super!
Very interesting blog!
Dużo nie musi znaczyć zle ;)
Bardzo dobry, wyczerpujący opis. I szczery, dzięki :)
Co smakowało Ci najbardziej?
Przyjemne miejsce na wyjścia z większa ekipa. Duży stół ma wtedy ogromne znaczenie. Lokal wyglada na wyluzowany, ze swobodna atmosfera, myśle, ze by mi się spodobało. A wielka porcje zawsze można wziąć z kimś na pol, zwłaszcza jeśli się przeczytało, ze faktycznie dania sa ogromne ;)
Smacznego :D
Generalnie zgadzam się z tym, co napisałeś o kuchni ;'”folk” made in Poland i podobnych lokalach w Polsce, ale ten wewnątrz wygląda sympatycznie. Mogłabym tam zjeść. Nawet jeśli wystarczyłyby mi 2 przystawki zamiast obiadu. Sałatki i śledź wyglądają najfajniej :)
Bywam i lubię
Sympatycznie
Nie trzeba jechać do Zakopanego, hehe
fajnie piszesz ja tez nie byłem fanem tych stylizowanych „na karczmy” ale tu jest cos autetycznego, suwerennego…maja swój charakter. swietnie się tam czuje no i do tej pory nie zawiodłem sie na jedzeniu
Super! ja byłem pare razy ale aż tyle nie spróbowałem za to ryba obłędna, czuje się tam bardzo zrelaxowany to drewno ten klimat
genialne miejsce, wpadłem z dziewczyna na placek zbójnicki i oczywiscie desery, super klimat, koniecznie sprawdźcie :)
Jadłem tam, szału nie ma.
świetne miejsce na wyjścia z rodzina, my nawet wege jesteśmy i tam zawsze coś ciekawego upolujemy, polecam