NOLITA – recenzja.
Gdybym miał ambicję zniżyć się do poziomu jakiegoś prasowego szmatławca, mógłbym zatytułować ten tekst na przykład tak: „Dlaczego Jacek Grochowina wystraszył się blogera?”. Szczęśliwie nie mam, więc tak się nie stanie.
Jak nietrudno zauważyć, mocno podupadł nam na zdrowiu zaplanowany na kończący się właśnie rok 2014 cykl knajpiany pod hasłem Facet śledzi Nowaka. Plan, który radośnie sobie narzuciliśmy, był – jak na obłożenie szeregiem rozmaitych zajęć – bardzo ambitny. Zgodnie z przyjętym założeniem, mieliśmy zawitać bowiem do co najmniej 10 lokali spośród tych, które w swych kulinarnych wycieczkach po Warszawie odwiedza Maciej Nowak, a następnie porównać jego wrażenia z naszymi.
Zawitać i rzecz jasna zapłacić z własnej kieszeni, co stanowi dość skuteczną ochronę przed „syndromem wdzięczności” (z którym boryka się m.in. całkiem liczne grono blogerów), a dodatkowo sprawia, że recenzje FiKa istotnie różnią się od felietonów publikowanych na stronach Wyborczej.
Tak się jakoś złożyło, że (po pierwsze) za sprawą chronicznego braku czasu, jak też (po drugie) z uwagi na szczególny charakter lokali najczęściej odwiedzanych przez Nowaka (który zwykle nam nie odpowiada), finalnie zdołaliśmy zmobilizować się do odwiedzin w ledwie trzech warszawskich przybytkach zbiorowego żywienia, opisanych przez weryfikowanego przez nas recenzenta. Mając to na uwadze, uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie bezterminowe przedłużenie kontynuacji cyklu. Bez dodatkowych warunków, ile, czego i w jakim terminie – tym razem nie zamierzam już składać żadnych obietnic.
Zrecenzowaną przez śledzonego krytyka w marcu br. NOLITĘ (nazwa od North of Little Italy -> dzielnica Nowego Jorku na Manhattanie) – zarządzaną, a jednocześnie należącą do Jacka Grochowiny, mieliśmy na celowniku od dłuższego czasu. Nowakowy tekst, napisany w wyjątkowo (nawet jak na niego) pompatycznym stylu, standardowo z pominięciem merytorycznych argumentów, które mogłyby w jakiś sposób poprzeć formułowane tezy, a do tego przepełniony kosmicznym stężeniem bałwochwalczego uwielbienia dla szefa kuchni, niewiele w gruncie rzeczy w naszych planach zmienił.
Restauracje w rodzaju takich jak Nolita, czyniące w portfelu mniej lub bardziej odczuwalną czystkę, bardzo dobrze sprawdzają się jako miejsca do odwiedzenia na specjalne okazje. Taka właśnie nadarzyła nam się w jeden z niedawnych grudniowych wieczorów.
Restauracja czynna jest w porze lunchu (12.00-15:00) oraz kolacji (co do zasady od 18.00 do 22.30, w praktyce dłużej), zarezerwowaliśmy więc stolik na godzinę 18:00, kiedy to Nolita po raz drugi w ciągu dnia otwiera dla gości swe podwoje. Z początku pozostałych gości w lokalu nie było zbyt wielu, jednak w dość szybkim tempie pojawiło się ich więcej, zajmując prawie wszystkie z niespełna 40 dostępnych miejsc. Potwierdziło to wyrażoną przez Nowaka opinię, że do Nolity nie da się wcisnąć nawet szpilki. Kryzys? Jaki kryzys?
Nie w pełni zgodne z rzeczywistością okazały się jednak malowniczo snute przez Nowaka opowieści na temat atmosfery sprzyjającej przyciszonym rozmowom. Może to kwestia piątku, może dzień był specyficzny albo specyficzni byli goście, jednak fakt faktem, że narastająca intensywność wszechogarniającego gwaru gości zgromadzonych w jednej niewielkich rozmiarów sali była mocno dolegliwa. Do tego stopnia, że rozmowę przy małym dwuosobowym stoliku można było prowadzić tylko podniesionym głosem.
Po zajęciu stolika, kiedy podano nam karty zapytaliśmy kelnera o możliwość dyskretnego sfotografowania zamówionych dań na potrzeby niniejszego tekstu.
Pytanie nie wzbudziło zaskoczenia, a kelner odparł, że owszem, z zaznaczeniem by nie fotografować sali z uwagi na obecność innych osób. Mam nadzieję, że owa pochopna zgoda nie zakończyła się dla niego późniejszą utratą premii, jak miało się bowiem okazać chwilę później, wstępny akcept dla fotografii był nad wyraz ulotny i krótkotrwały.
Nim ze stolika zniknęły puste naczynka po pierwszym amuse-bouche, zjawił się nagle drugi kelner, który uprzejmie przekazał nam, że właściciel restauracji kategorycznie nie wyraża zgody ani na zdjęcia ani na nieautoryzowany (!) tekst. O ile brak zgody na fotografowanie mogę zrozumieć i bez trudu zaakceptować, choć nigdy wcześniej z taką reakcją się nie spotkaliśmy, tak zupełnie niezrozumiała próba wywarcia wpływu na publikację mojej subiektywnej oceny lokalu świadczyć może jedynie o lekkim oderwaniu chefa od rzeczywistości. A już z pewnością o nieświadomości, na czym polega istota autoryzacji i co odróżnia ją od cenzury.
Niniejszy tekst nie jest więc autoryzowany, a recenzja, przede wszystkim ze względu na wymuszony brak oprawy zdjęciowej (w tym przede wszystkim brak fotografii zamówionych przez nas potraw) będzie pod tym względem odstawać od pozostałych, które można znaleźć na tej stronie. Przyznam też, że z uwagi na zaistniałe okoliczności, straciłem serce do dokładniejszego wnikania w poszczególne serwowane potrawy czy też zadawanie dodatkowych pytań kelnerom. Koncentruję się w związku z tym na ogólnych wrażeniach.
Zanim jednak przejdę do wrażeń, dorzucę kilka spostrzeżeń, które mimo upływu kilku dni od wizyty wciąż nie dają mi spokoju.
Dlaczego właściwie Jacek Grochowina, uznany szef kuchni i niekwestionowany mistrz swojego fachu, miałby zawracać sobie głowę blokowaniem tekstu kogoś takiego, jak zwykły bloger? Ba, nie ma nawet pewności, czy zastanawiał się choć przez chwilę, kto naruszył święty mir jego restauracji, nikt bowiem nie próbował z nami czegokolwiek wyjaśnić. Ani szef kuchni, który cały wieczór stał przy wydawce, nie więcej niż dwa metry od naszego stolika, ani kelner przekazujący wiadomość. Nie, bo nie, i koniec. Czy to możliwe, że Grochowina, którego osiągnięcia zawsze budziły mój szacunek, a nawet więcej – szczerą sympatię, co zresztą skłoniło nas do wizyty w Nolicie, nie jest pewny potraw, które serwuje? A może niepewny jest bardziej świadomości, inteligencji i poczucia smaku swych gości, którzy odwiedzają jego lokal, a już zwłaszcza jakiegoś nieprzystającego do otoczenia długowłosego kolesia w czarnym T-shircie z kolorowym bohomazem na klacie, który wygląda jakby dopiero co urwał się z koncertu? Kolesia, który na pewno z czystej złośliwości / zawiści (niepotrzebne skreślić), wynikającej choćby z niezrozumienia unikalnych pomysłów szefa kuchni, obsmaruje go gdzieś w niekontrolowanej przestrzeni Internetu.
Na czym miałaby polegać autoryzacja recenzji Nolity? W przeciwieństwie do wywiadu (choć i tu instytucję autoryzacji uważam za nieprzystający do współczesności przeżytek) albo określonej kategorii tekstów (np. biograficznych), trudno autoryzować opis wrażeń smakowych, czy nawet bardziej ogólnie odczuć związanych z odwiedzinami w danym miejscu. Autoryzacja musiałaby w takim przypadku polegać przykładowo na wykreśleniu wszelkich ewentualnych uwag krytycznych, a takie pomysły – jeśli faktycznie miałyby miejsce – w wykonaniu szefa kuchni tej klasy można (trzeba?) by było uznać za żałosne.
„Niestety, mocno przypieczona brukselka podana z sandaczem okazała się nieco zbyt gorzka”. „A to drań i ignorant!” – myśli dotknięty do żywego kulinarny guru, trzaskając ze złością w klawisz ‚DELETE’. Zawsze byłem przekonany, że po osiągnięciu pewnego poziomu (w dowolnej sztuce) tego typu opinie, zwłaszcza te co bardziej czepliwe, nieuzasadnione i wyrażane przez zapalonych krytykantów (a ilość tych ostatnich rośnie przecież wprost proporcjonalnie do pozycji i osiągnięć krytykowanego) puszcza się po prostu mimo uszu, nie przywiązując do nich żadnej wagi. Wszystko wskazuje jednak na to, że tak nie jest, a każdy nowy gość Nolity może stanowić potencjalne zagrożenie dla jej – póki co – niezszarganego jeszcze wizerunku.
Nasuwa się jeszcze jedno (dość oczywiste w tych okolicznościach) pytanie. Czy tekst Macieja Nowaka został przez Grochowinę zautoryzowany? I jak to się ma do wartości dodanej mającej wynikać z tego felietonu, do bitych przez Nowaka pokłonów i zamykającego recenzję, jakże spontanicznego wezwania „Do Nolity marsz!”? No i wreszcie, czy odbierzesz ten tekst jako smutne żale urażonego blogera o przerośniętym poczuciu własnej wartości? Na to nie mam wpływu, a dyktatorskich zapędów całkiem mi brak;-)
Jako że nie jestem fanem menu degustacyjnego, dość często – jak mniemam – wybieranego przez gości Nolity i polecanego także przez Nowaka, wybieramy dania z karty. Na początek otrzymujemy po dwa amuse-bouche; Nolita należy do grona tych restauracji z tzw. wyższej półki, które amuse-bouche serwują. Na wszelki wypadek wyjaśnię, że pod tą elegancko brzmiącą nazwą kryją się mikroskopijne przystawki spoza karty, podawane w jednakowej formie wszystkim gościom restauracji na samym początku, przed podaniem zamówionych potraw. Dla jasności – nie jest to żadne ordynarne ‚czekadełko’ ani też przaśny talerzyk z piklami czy miseczka tapenady towarzysząca koszykowi z pieczywem. Amuse-bouche to wyższa szkoła jazdy, która ma – w założeniu – stanowić dowód kunsztu szefa kuchni w kompozycji dań, posługiwaniu się łyżeczką, pensetą i dyspenserem do sosów. Amuse-bouche za sprawą swej finezji i unikatowości mają od pierwszej chwili oszołomić gości.
Pierwszym podanym nam amuse-bouche (po którym nastąpił komunikat o zakazie fotografowania) była mikroskopijnej wielkości porcja foie gras z kroplą konfitury i piernikowym pudrem.
Rezerwując stolik uprzedziliśmy obsługę, że każde z nas unika glutenu, a na miejscu okazało się, że kelnerzy zostali o tym fakcie poinformowani (niestety, nie jest to regułą w innych stołecznych lokalach). Tu jednak ujawnił się zunifikowany charakter amuse bouche i w efekcie nasze porcje foie gras również zostały zwieńczone piernikowym pudrem. Kelner po chwili się zreflektował i wrócił do stolika z pytaniem, czy nie stanowi to dla nas problemu. Pudru w porcji było jednak mniej niż śladów życia na Marsie, uznaliśmy więc, że nie. Przeżyjemy;-).
Drugim amuse bouche okazał się krem z dyni podawany w lekko podgrzanych kubeczkach. Bardzo dobrze doprawiony (chyba z dodatkiem imbiru), lekko piankowy (pianki czy emulsje to bez wątpienia fetysz Grochowiny) i mocno kremowy. Może nawet trochę zbyt mocno, ponieważ każdemu z nas wydał się zdecydowanie zbyt tłusty. Dodatek do dań stanowiło również pieczywo, z którego z oczywistych względów zrezygnowaliśmy.
Czas na przystawki.
Wędzony węgorz bałtycki, emulsja z selera, sepia (65 zł). Kunsztownej, czyli typowej dla Grochowiny kompozycji towarzyszyło również jabłko, które skrywało się pod węgorzem w jedwabistej emulsji (było jej trochę zbyt dużo w zestawieniu z porcją ryby, a próbowana samodzielnie sprawiała wrażenie lekko mdłej i nie smakowała już niestety tak dobrze) oraz bardzo smaczny jabłkowy kawior. Pojawiające się w jednej kompozycji różne formy tego samego produktu (tu: jabłka) to jeden z patentów stosowanych przez szefa kuchni.
Dalej: wędzony tatar z polędwicy sarny, domowe pikle (48 zł). Tatar został podany w bardzo ascetycznej formie na dużym, czarnym talerzu. Oczywiście nie centralnie, na jego środku, tylko z boku, dzięki czemu większość talerza pozostawała idealnie czysta. Cacuszko. Siekane mięso było znakomite, a dodatki w postaci śladowych ilości musztardy dijon i robionego na miejscu majonezu oraz pikli (m.in. kunsztownie pozwijana marchewka, czerwona cebula, grzybki wyglądające jak Shimeji oraz marynowany imbir) były bardzo dobre. Listki młodej botwinki pięknie się prezentowały, ale nie komponowały się z całością. Tak czy owak, tatar smakował świetnie.
Dania główne.
Po pierwsze, piotrosz , duszony por, topinambur, kapary (90 /140 zł, w zależności od wielkości porcji ryby – 100 / 150 g, my wybraliśmy mniejszą). Znakomity duszony por okazał się lekko palony, kaparom towarzyszył oliwny sos, topinambur przybrał formę kremu, a całości towarzyszyła dodatkowo kawa z pora. Główny bohater – piotrosz – doskonałym smakiem nie odstawał od reszty. Kompozycja idealna.
Po drugie, sandacz, dynia piżmowa, brukselka, soliród, emulsja z trawą cytrynową (81 zł). Sandacz cechował się idealnie chrupiącą skórką i delikatnym mięsem, w którym wyraźnie można było wyczuć, że podczas smażenia był na patelni ciągle i obficie polewany masłem. Masło towarzyszyło też emulsji z trawą cytrynową, lekko tylko wyczuwalną w smaku. Pozostałe składniki kolejny raz wystąpiły w różnych formach. Brukselka w postaci pojedynczych, większych zewnętrznych listków oraz małych zwartych porządnie podpieczonych główek. Dynia piżmowa zaś w postaci kremu oraz małych kulek, które wyglądały, jakby zostały wydrążone z nieco większych kawałków butternuta, które także znalazły się na talerzu. Smak bez zarzutu i ciesząca oko prezencja.
Nolita to niewątpliwie dobry wybór dla wszystkich tych, którzy cenią sobie nie wielkość porcji, a niezaprzeczalny kunszt Jacka Grochowiny i wizualny aspekt dań, dopieszczonych w każdym calu. To także miejsce dla tych, którzy lubią lokale z aspiracjami i o lekko przydętej atmosferze. Na swobodny relaksujący wypad w grupie przyjaciół do Nolity raczej bym się nie wybrał. Tu wolałbym choćby Rozbrat20 (RECENZJA), gdzie idealnie udało się osiągnąć równowagę pomiędzy klimatem eleganckiego, a jednocześnie przyjaznego lokalu ze świetnymi daniami. I w żadnym razie nie chodzi mi o przedziały cenowe, ponieważ mam świadomość, że w grupie lokali, do których należy także Nolita, są one mocno windowane. Lokalizacja, wystrój, detale w rodzaju zastawy, etc., utrzymanie armii kucharzy uwijających się jak w zegarku za przeszkleniem obejmującym sporą część jednej ze ścian restauracji musi kosztować niemało. Wybierając się do takiego lokalu nie można tego nie zaakceptować.
Obsługa wyraźnie stara się więc, by było luksusowo, choć kelnerzy powinni bardziej umiejętnie maskować rozczarowanie czy wręcz irytację, kiedy to po wysłuchaniu przydługiej listy dostępnych i proponowanych nam rodzajów szampana, podziękowaliśmy i nie zamówiliśmy żadnego. Szampan do posiłku jest wyborem gościa, a nie jego obowiązkiem. W Nolicie też.
Warto dodać, że wyuczone przez kelnerów recytacje składników poszczególnych dań zyskałyby więcej sensu i uroku, gdyby nie wykonywali ich tak mechanicznie i w tak szybkim tempie. Opisy potraw, które przedstawiłem powyżej, opieram częściowo na słowach kelnera, nie mam jednak pewności, że zdołałem je wszystkie prawidłowo zapamiętać. I chyba nie tylko mnie sprawiało to pewien problem, skoro pani siedząca tuż obok mnie przy sąsiednim stoliku, po wysłuchaniu ekspresowej niczym TGV litanii kelnera, gdy ten tylko się oddalił zapytała swoich współtowarzyszy „no dobrze, to co w tym właściwie jest?”
Poza tym, co do zasady nie przywiązuję wagi do zasad serwowania dań, bo to przecież zabawa dla snobistycznych miłośników savoir vivre’u, ale skoro mowa o restauracji aspirującej do miana luksusowej, w której prawdopodobieństwo spotkania snobistycznych miłośników savoir vivre’u jest wyższe niż gdzie indziej, warto wspomnieć, że potrawy na ‚samodzielnych’ talerzach, takie jak te, które zamówiliśmy (przystawki czy dania główne) powinny być serwowane nie od lewej, jak za każdym razem miało to miejsce w moim przypadku, a od prawej strony gościa. Oczywiście wtedy, gdy jest to możliwe, a w tym przypadku było.
Podsumowując, Nolita to w przeważającej mierze świetne i pięknie prezentujące się jedzenie, podawane w miejscu, któremu wyraźnie brak duszy. Kulinarni technokraci i wielbiciele wyszukanej formy, którzy – parafrazując Franka Zappę – nie zauważyliby swobodnej atmosfery nawet wówczas, gdyby podeszła i kopnęła ich w dupę, poczują się tu jak w raju. Dla nas to doświadczenie raczej z gatunku jednorazowych.
Nolita, ul. Wilcza 46, Warszawa
czynna codziennie w godz. 12.00-15.00 oraz 18-22.30 (za wyjątkiem niedzieli)
Jest jakiś limit, ile takich amusebouche może zaserwować dany lokal?
O ile mi wiadomo – nie ma, wszystko zależy od lokalu i przyjętej przez niego koncepcji.
Zakończenie z Zappą rozbawiło mnie do łez! ;-)
Moim zdaniem recenzent, który nie płaci z własnej kieszeni, nie jest wiarygodny
Nie znoszę, kiedy kelner usiłuje wcisnąć mi alkohol albo ciśnie na wybór droższej butelki niż ta, którą wybrałam. Wiadomo, na czym restauracje mają najwyższe marże, ale to klient wydaje pieniądze, więc do niego należy decyzja. Takie proste, a jakby trudne do zrozumienia. Dla nich.
Świetna recenzja, pozdrawiam
Nie lubię lokali, w których szefu kuchni jest w stanie już na początku roz….ać gościom nastroje. Dziwny typ, ma chyba jakieś traumy czy coś;)
W Nolicie jeszcze nie byłem, ale Rozbrat to faktycznie świetny lokal. Gdyby mnie było stać, jadłbym tam codziennie:)
Ja też:-)
Bardzo fajna recenzja.
Nie ukrywam, że jestem zdruzgotany faktem, że nie pozwolono robić zdjęć talerzom. Wszyscy to robią wszędzie, w końcu bez tego trend #foodporn by umarł śmiercią nagłą :) Byłem w Nolicie kilka razy, za każdym razem zrobiłem dwa miliony zdjęć, nikogo nie pytając i nikt mi uwagi nie zwrócił.
Jeszcze bardziej szokuje oczekiwanie autoryzacji. Właściwie to słów mi brakuje, by się jakoś do tego odnieść. Spuśćmy na ten fakt zasłonę milczenia. Wiadomo o co chodzi.
Ja natomiast chciałbym się odnieść do kilku innych szczegółów.
amuse-bouche – to nazwa potoczna i nieprawidłowa (mimo tego, że wszyscy to powtarzają). Warto zadbać o krzewienie poprawnej formy. Amuse-bouche to zlepek dwóch innych pojęć, które mogą być stosowane zamiennie – amuse-gueule lub mis en bouche. Może się mylę, ale tak mi się wydaje (hasła na wikipedii nie są dla mnie wyznacznikiem standardów).
Widzę na rachunku, że nie doliczono serwisu. Ciekaw jestem czy zostawiłeś tip’a :)
I najważniejsza sprawa – serwis. To nieodłączna część całości doświadczenia w restauracji. Podanie talerzy z lewej strony (jeśli da się z prawej) to faktycznie mega faux pas. Zwłaszcza w miejscu, w którym płaci się solennie za doświadczenie kulinarne.
Problem z serwisem polega na tym, że nie do końca wiemy czego oczekiwać, bo nie mamy dobrych porównań, więc dopóki kelner poda nam wszystko na czas i nie wyrzuci połowy talerza na kolana gościa, to już jest okej. Mało o tym się mówi, a jak się mówi, to mam wrażenie, że nie do końca kompetentne osoby zabierają głos.
Ja pracuję jako sommelier, mam okazję uczyć się od najlepszych i powiem tylko tyle, że z moim odczuciu, w Warszawie są tylko 4 miejsca (La Rotisserie, Atelier Amaro, Brasserie Warszawska, Senses), w których serwis jest na właściwym poziomie w relacji do tego, do czego pretenduje restauracja.
Życzę udanych eksploracji restauracyjnych.
Bardzo fajna recenzja.
Nie ukrywam, że jestem zdruzgotany faktem, że nie pozwolono robić zdjęć talerzom. Wszyscy to robią wszędzie, w końcu bez tego trend #foodporn by umarł śmiercią nagłą :) Byłem w Nolicie kilka razy, za każdym razem zrobiłem dwa miliony zdjęć, nikogo nie pytając i nikt mi uwagi nie zwrócił.
Jeszcze bardziej szokuje oczekiwanie autoryzacji. Właściwie to słów mi brakuje, by się jakoś do tego odnieść. Spuśćmy na ten fakt zasłonę milczenia. Wiadomo o co chodzi.
Ja natomiast chciałbym się odnieść do kilku innych szczegółów.
amuse-bouche – to nazwa potoczna i nieprawidłowa (mimo tego, że wszyscy to powtarzają). Warto zadbać o krzewienie poprawnej formy. Amuse-bouche to zlepek dwóch innych pojęć, które mogą być stosowane zamiennie – amuse-gueule lub mis en bouche. Może się mylę, ale tak mi się wydaje (hasła na wikipedii nie są dla mnie wyznacznikiem standardów).
Jestem też zdziwiony, że nie podano intermezzo. W tego typu restauracji to powinien być standard.
Widzę na rachunku, że nie doliczono serwisu. Ciekaw jestem czy zostawiłeś tip’a :)
I najważniejsza sprawa – serwis. To nieodłączna część całości doświadczenia w restauracji. Podanie talerzy z lewej strony (jeśli da się z prawej) to faktycznie mega faux pas. Zwłaszcza w miejscu, w którym płaci się solennie za doświadczenie kulinarne.
Problem z serwisem polega na tym, że nie do końca wiemy czego oczekiwać, bo nie mamy dobrych porównań, więc dopóki kelner poda nam wszystko na czas i nie wyrzuci połowy talerza na kolana gościa, to już jest okej. Mało o tym się mówi, a jak się mówi, to mam wrażenie, że nie do końca kompetentne osoby zabierają głos.
Ja pracuję jako sommelier, mam okazję uczyć się od najlepszych i powiem tylko tyle, że z moim odczuciu, w Warszawie są tylko 4 miejsca (La Rotisserie, Atelier Amaro, Brasserie Warszawska, Senses), w których serwis jest na właściwym poziomie w relacji do tego, do czego pretenduje restauracja.
Życzę udanych eksploracji restauracyjnych.
My też fotografujemy prawie wszystko wszędzie, ale cóż – najwyraźniej kiedyś musiał nadejść ten pierwszy raz. Plus, być może trzeba było robić zdjęcia bez pytania o zgodę. Zresztą, tak jak napisałem w recenzji, zakaz fotografowania mogę zrozumieć, ale pomysł autoryzowania tekstu jest kosmicznie śmieszny.
Jeśli chodzi o amuse-bouche, takim pojęciem posługiwał się „nasz” kelner. Nie podejmę polemiki, które z pojęć jest tu bardziej adekwatne, ponieważ nie mam wystarczającej wiedzy na ten temat.
Nie doliczono serwisu, ponieważ zgodnie z informacją zawartą w menu serwis doliczany jest automatycznie przy obsłudze gości w liczbie 5 (albo powyżej 5 – nie pamiętam). Stawka = 12,5% wartości rachunku. W zaistniałych okolicznościach przyrody nie mieliśmy podstaw do zostawiania napiwku z własnej inicjatywy. Z tej samej przyczyny zrezygnowaliśmy z zamawiania alkoholu. Okazja spełniała wszelkie warunki do uczczenia jej winem, ale jako że nieco zepsuto nam wieczór i nastroje, doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu zamawiać tego, na czym restauracja ma najwyższą marżę:-)
Intermezzo nie podano. Czy kiedy Ty byłeś w Nolicie, było serwowane? Może nasze zamówienie nie spełniło kryterium wartościowego;-)
Pozwolę sobie odnieść się tylko do amuse-bouche, gdyż w restauracji nie byłam i raczej nie będę :)
jak podaje słownik Le Petit Robert de la langue francaise:
amuse-gueule – mała kanapka, słony krakers itd., podawane przy aperitifie lub podczas przyjęcia.
amuse-bouche – eufemizm na ‚amuse-gueule’ ;)
Bardzo dobry tekst, pozdrawiam
Przykre, że takimi lokalami, których przecież w Polsce jest wciąż jak na lekarstwo, zawiadują takie bufony
@Szy – odnośnie amuse-bouche – miałem na myśli to, że serwis popełnia ten błąd i stosuje powszechnie ten dziwny zlepek stylistyczny.
W Nolicie byłem dawno, pewnie dobry rok temu. Na 99% procent podano intermezzo, i chyba nazwano je trou normand (tym razem poprawnie). Może mylę miejsca, dlatego 1% zostawiam sobie na błąd.
Podsumowując, branża fine-dining w Polsce jest w głębokiej d****. Ostatnio byłem w jednej restauracji, gdzie za intermezzo kasowano jako za danie. Dopiero podając serwis mówił, że to na przeczyszczenie palety (wtedy gość dowiaduje się, że zapłacił za coś, co zwyczajowo jest co prawda ciut mniejsze, ale też i jest „za darmo”).
Doskonały tekst, świetnie napisany. Ciekawy, sprawiedliwy. I potrzebny.
Trochę zepsuty wieczór, ale doświadczenie jak każde – bezcenne;)
Gratuluję lekkiego pióra, fajnie się czyta Twój blog, pozdrawiam
Super jest siedzieć i pisać !
Wejść do lokalu ,żeby tylko wychwycić błędy i opisać !
Czy można być w 100% ideałem ?
Najlepsze lokale , najpiękniejsze miejsca , a i tam można się dopatrzeć niedociągnięć :)
Po to są różne miejsca , by zaspokoić rożne gusta .
Człowiek z klasą skorzysta , jeżeli mu coś nie odpowiada po prostu więcej tam nie zagląda , nie
koniecznie krytykując na forum .Też prowadzę swoją działalność tylko w innej branży i wiem ile wkładam wysiłku aby zadowolić klienta ,
Nie da się wszystkim dogodzić , a tacy blogerzy tylko psują opinię do tego nie mając zielonego pojęcia
Siedzieć i pisać? Przede wszystkim PŁACIĆ własnymi ciężko zarobionymi pieniędzmi i w rezultacie narażać się na takie przypadki jak opisany w tej recenzji – w tym konkretnym mizerna jakość obsługi w Nolicie skutecznie zepsuła nam okolicznościową kolację, czyli urodziny mojej żony. Człowiek z klasą, a przy okazji rzetelny bloger, opisuje swoje wrażenia – poświęcając na to prywatny czas – w prowadzonym przez siebie serwisie ku przestrodze dla innych. Są w Warszawie lepsze miejsca do wydania pieniędzy na kolację czy lunch z nadzieją, że zapisze się to w pamięci bardziej pozytywnie niż odwiedziny w takim miejscu jak Nolita. Jeśli nie byłeś / nie byłaś w Nolicie, nie ma szans na merytoryczną wymianę myśli. Nie mam zastrzeżeń do serwowanego jedzenia, ale jakość obsługi pozostawia niestety bardzo wiele do życzenia. Nie każdemu taki stan rzeczy musi przeszkadzać, ale dla nas jest to nie do zaakceptowania. A gwoli ścisłości, o czym to nie mam zielonego pojęcia?:-)