W Barcelonie są setki barów tapas, ale Bar Celta to zdecydowanie jeden z tych, do którego warto zajrzeć więcej niż raz.
Wbrew zasadzie, wedle której każdego kolejnego wieczoru powinno się odwiedzać nowy, inny bar;-)
Spacerując uliczkami Barcelony, a zwłaszcza jej najstarszej i najgęściej zabudowanej części – Ciutat Vella (co oznacza po prostu Stare Miasto) – na wszelkiej maści bary tapas, knajpki i restauracje można natknąć się dosłownie co kilkanaście kroków.
Jak to zwykle z takimi przybytkami bywa, tylko część z nich już na pierwszy rzut oka zachęca do tego, by zajrzeć do środka; znacznie więcej zniechęca na starcie samym swoim wyglądem. Właściwie trudno wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje, co konkretnie przesądza o tym, że niektóre bary mija się nie poświęciwszy im większej uwagi. Podobnie trudno z całą pewnością rozstrzygnąć, co sprawia, że część lokali świeci pustkami (a nie ma chyba bardziej przygnębiającego widoku niż knajpka w tętniącym życiem mieście słonecznego Południa, z wolnymi wszystkimi stolikami i to w najbardziej ‚tapasowych’ wieczorno-nocnych godzinach), podczas gdy inne, głośne i zatłoczone już z daleka zachęcają do tego by wejść, zamówić wino i tapas, i cieszyć się błogim nicnierobieniem…
Jednym z takich miejsc, które już od pierwszej późnonocnej kolacji stało się naszym ulubionym punktem na tapasowej mapie Barcelony okazał się Bar Celta Pulperia, położony na Starym Mieście przy Carrer de la Princesa 50.
To jedna z większych ulic dzielnicy La Ribera, ciągnąca się od stacji metra Jaume I do Parc de la Ciutadella.
Trudno Baru Celta nie zauważyć, budynek jest bowiem łatwo dostępny i usytuowany na samym rogu, przy skrzyżowaniu z Carrer del Comerc (rzut kamieniem stąd znajduje się barcelońskie Muzeum Czekolady, którego jednak nie polecam, ale o tym może kiedyś w innym wpisie).
Bar nie jest zbyt duży, mieści kilka ciasno upakowanych stolików wewnątrz, stołki barowe przy kontuarze plus cztery, prawie zawsze zajęte stoliki ustawione na zewnątrz, na chodniku. Przez duże jasne okna widać, że w środku tętni – nie tylko turystyczne – życie. Wszystko wygląda bardzo zachęcająco, decyzja zapada więc szybko i jednogłośnie – jemy tutaj! Trafiliśmy w dziesiątkę i niepomni na to, że tradycja jedzenia tapas polega między innymi na częstej zmianie lokali i to najlepiej w ramach ucztowania podczas jednego wieczoru tu, do Bar Celta, wracaliśmy później jeszcze kilka razy.
Centralną część baru zajmuje sporych rozmiarów kontuar, na którym wystawione są przykładowe serwowane tapas. W oczy od razu rzuca się przede wszystkim gigantyczny ziemniaczany omlet (który później starałem się odtworzyć w domu – przepis na OMLET PO KATALOŃSKU), zamawiany przez większość gości, zarówno turystów jak i lokalsów…
…oraz spora ilość wszelkiego rodzaju przekąsek smażonych, w tym w szczególności ryb i owoców morza.
Przesympatyczna, choć mocno zalatana obsługa (wszystkie lub znacząca większość stolików jest zwykle zajęta) praktykuje ciekawy sposób przyjmowania zamówień. Kelner nie notuje nigdzie tapas, które zamawiamy, tylko wykrzykuje ich nazwy w kierunku kolegi dyżurującego za barem. Ten część dań – tych wystawionych „za szybką” – szykuje samodzielnie, a polecenie przygotowania innych przekazuje do kuchni. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to lekki chaos i typowa dla południowców niefrasobliwość, ale okazuje się, że taki system sprawdza się doskonale. Mało tego, jeśli zamówienie jest zbyt duże, tapas trafiają do gości w odpowiedniej kolejności, tak by talerze pomieściły się na niewielkiej powierzchni stolika. A to wcale nie jest regułą.
Czas na parę słów o samym jedzeniu. Podczas kolejnych odwiedzin, w różnych zestawieniach, spróbowaliśmy takich tapas (ceny za porcję):
Świetnego chorizo (3,3 EUR), pysznej lokalnej szynki (Jamon del pais – 5,40 EUR) oraz najpopularniejszego w Hiszpanii sera manchego (Queso manchego semicurado – 4,75 EUR)
Kolejnych miejscowych klasyków – smażonych ziemniaków z ostrym i gęstym pomidorowym sosem (Patatas bravas – 3,5 EUR) oraz absolutnego tapasowego hitu czyli Pimientos de padron (4,7 EUR). To małe smażone zielone papryczki podawane hojnie oprószone solą. Łagodne, choć legenda głosi, że co któraś (jedni mówią, że co 10, inni, że co 100) może trafić się ostra. Nam się nie trafiły. Tak czy owak, fantastyczne, można ich zjeść każdą ilość!
Sardele podawane są w dwóch postaciach – jako przepyszne Boquerones en vinagre (3,35 EUR) oraz Anchoas (4,85 EUR).
Sardele to małe rybki, serwowane w europejskich miastach portowych najczęściej jako prosta przekąska – solone i smażone na chrupko.
Boquerones to sardele marynowane w occie z przyprawami (czyli w winegrecie). Taki sposób obróbki sprawia, że są delikatniejsze, bardziej mięsiste i łagodniejsze w smaku niż anchoas. Anchoas z kolei zasypuje się solą w beczkach i odstawia się na kilka miesięcy, by skruszały, dojrzały i nabrały mocno rybnego wyrazistego smaku i aromatu. Właśnie w takiej postaci można je najczęściej spotkać w PL – zwykle w słoikach lub puszkach. Zarówno boquerones, jak i anchoas serwowane tutaj, na miejscu, są jednak nieporównywalnie lepsze – większe, bardziej zwarte i konkretne.
Dalej były krewetki (Langostino Cocido – 5,90 EUR), intensywnie czerwone od pimentonu kiełbaski Chistorra (3,35 EUR) oraz wspomniany wyżej ziemniaczany omlet (Tortilla Espanola – 3,3 EUR). Początkowo mieliśmy obawy przed zamówieniem omletu (gluten;-), ale po rozmowie z kelnerem okazało się, że to tapa bezglutenowe, które składa się tylko z ziemniaków, jajek, cebuli i papryki. W barze serwuje się odkrawany z „gomółki” kawałek omletu, podgrzewany w mikrofali. Proste, szybkie, bardzo smaczne.
Tapas nie może obejść się bez wina, więc na pierwszy ogień poszła młoda Rioja (Joven) w dobrej niskiej barowej cenie 10 EUR za butelkę. Dostępne w PL „joveny” są zwykle tak kwasowe, że najlepiej omijać je szerokim łukiem, ale ten smakował lepiej. Jednak, choć dość łagodne, wytrawne czerwone wino okazało się nie do końca pasować do panujących w Barcelonie wysokich – zwłaszcza jak na październik – temperatur. Kolejny wybór padł więc (i padał za każdym kolejnym razem) na różową, schłodzoną i lepszej jakości Rioja Marques De Caceres (8 EUR za mniejszą butelkę 0,375), która idealnie komponowała się zarówno z tapas, jak i panującym na zewnątrz upałem.
Regularne powroty do baru sprawiły, że chyba zostaliśmy zapamiętani (może nie każdy tak rzuca się na padrony i domawia kolejne porcje;-) i zapracowaliśmy na status „stałych” klientów, bo na koniec kelner poczęstował nas kieliszkiem mocnego, ziołowego, żółto-zielonego orujo, zwanego tu Licor de Hierbas.
Podsumowując, Bar Celta to doskonałe miejsce zarówno na szybką, jak i nieco dłuższą biesiadę, we dwójkę albo w większym gronie. W każdym wariancie – w wyluzowanej, niewymuszonej i wcale nie turystycznej atmosferze. Zdecydowanie warto przekonać się samemu. Barcelona czeka!
Fajny bar, lecę do BCN na Wielkanoc, więc zajrzę przy okazji :)
Uwielbiam bary tapas! Ten klimat można poczuć tylko w Hiszpanii, polskie „tapasbars” to dramat, drętwe knajpy, nic poza tym
Tapas rządzi :)
Świetny bar, oby dane mi było kiedyś tam jeść ;)
Wygląda na super miejsce, będę w tym roku w Barcy i zamierzam odwiedzić, dzięki za namiar
Warto:-), bardzo proszę, pozdrawiam
Uwielbiam takie miejsca. Super jedzenie, super ludzie i tylko plakac sie chce kiedy urlop dobiegnie konca
Barcelonę mam w planie na listopad, bar dodany do listy:)
Padrones, zjadłoby się, oj
Dzięki za polecenie, skorzystaliśmy i bar faktycznie ma mega klimat. Dosłownie nie chce się wychodzić :D człowiek by tylko jadł i jadł bez końca, super
Takie bary mają klimat nie do podrobienia :D
Thank you for your blog article. Really Cool.