Dine in the Dark, czyli Facet i Kuchnia konsumuje w strefie mroku.

O organizowanych co pewien czas tu i ówdzie kolacjach w ciemności słyszeliśmy od dawna. Pomysł ten od początku wydawał się całkiem interesujący, przede wszystkim dlatego, że w ciemności – przynajmniej w teorii – mają wyostrzać się zmysły inne niż wzrok. Tym samym, w tych szczególnych warunkach jest okazja sprawdzić, jak brak możliwości przyjrzenia się potrawie przed jej spróbowaniem wpływa na jej odbiór i doznania smakowe.

Borpince_01

Idea Dine in the Dark narodziła się we Francji w 1993 r. Pierwszą restauracją, opartą na koncepcie serwowania dań w zupełnych ciemnościach, była szwajcarska Blindekuh („Blind Man’s Bluff”), otwarta w Zurychu w 1999 r.. Następnie, pomysł ten powtórzono w 2005 r. w Bazylei, w drugim lokalu uruchomionym pod tym samym szyldem. Dalej, w 2001 r. pierwsza restauracja bez świateł wystartowała w Niemczech, w Kolonii (Unsicht Bar – Invisible Bar), a jednym z jej ojców-założycieli został pomysłodawca francuskiego eventu „Dialogue in the Dark”, który w latach ’90 zapoczątkował ów nurt. Kolejne ‚mroczne’ lokale powstały w Berlinie, a dziś… ucztowanie bez świateł trafia na podatny grunt (a co więcej, cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem) właściwie wszędzie, gdzie się pojawi. W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, Dine in the dark przybiera formę okazjonalnych eventów, organizowanych przez restauracje, które na co dzień funkcjonują na standardowych zasadach. Tak samo jest w Warszawie, gdzie kolacje w ciemnościach promuje węgierska Borpince. Lokal nawiązuje do litewskiego formatu Dine in the dark, rozpowszechnionego następnie na Łotwie, w Estonii i w krajach skandynawskich.

Dla niewtajemniczonych albo tych, którzy wcześniej nie mieli okazji usłyszeć o takiej formie rozrywki: „Kolacja w ciemności” w rzeczy samej oznacza kolację w ciemności, a nie – dajmy na to – kolację przy romantycznie mrugającej świeczce, takiej jak choćby maciupki tea-light. Zapomnijcie o słodkim wzajemnym podjadaniu sobie z talerzy i wpatrywaniu się z miłością w oczy ukochanej drugiej połówki. Tym razem jesteście na dnie głębokiej studni, z tą różnicą, że w studni nie zaserwują Wam wina. W studni najpewniej byłoby również nieco mniej tłoczno.

Ciemność panująca w odseparowanej od zelektryfikowanego świata restauracyjnej sali jest absolutna i niczym niezmącona. Wokół nie widać niczego prócz poruszających się energicznie czerwonych punkcików, sygnalizujących obecność kelnerów, którzy przemieszczają się pomiędzy stolikami w noktowizorach (ciekawe czy zaliczą im to do pracy w trudnych warunkach?); albo fosforyzujących wskazówek zegarka, jeśli ktoś buntowniczo nie dostosował się do uprzedniego zalecenia obsługi, by uprzejmie zdjąć taki czasomierz z nadgarstka. Komórkę również należało wyłączyć albo chociaż przestawić w tryb samolotowy. A gdy ktoś bezceremonialnie każe Ci wyłączyć Twojego największego przyjaciela i bezlitośnie (na nieco ponad 2 godziny!) pozbawia Cię kontaktu z Instagramem, czy – o zgrozo – Fejsbuniem, wiedz, że sytuacja jest więcej niż poważna… Wtedy rzeczywiście trzeba wyostrzyć inne zmysły, zwłaszcza te, które odpowiadają za interakcję z otoczeniem w tak zwanym realu.

Goście wprowadzani są na salę, totalnie wyciemnioną od samego początku, w parach albo czwórkami, i usadzani z pomocą kelnerów. Swoją drogą, zmierzając do stolika – a właściwie – jak się później miało okazać, do długaśnego i mocno zaludnionego stołu (łokcie przy sobie!) omal czegoś, nie wiem nawet czego, nie wywróciłem. To byłoby piękne rozpoczęcie wieczoru, do którego przystępowaliśmy energicznie wypierając ze świadomości natarczywe katastroficzne wizje wywracających się, czy nawet gorzej, tłukących się kieliszków, wina skapującego ze stołu na kolana, chlewu na stole niczym z post apokaliptycznych reklam proszków do prania oraz brody (kto ma, ten wie w czym rzecz – ja mam!) malowniczo umorusanej w sosie. Dobrze przynajmniej, że od lat z niesłabnącym zaangażowaniem bojkotuję krawaty, to jest nr 2 na liście najbardziej idiotycznych wynalazków homo sapiens; numerem jeden jest rzecz jasna garnek do gotowania szparagów.

Siedząc więc potulnie z dłońmi na kolanach – jak kelner przykazał – walczyłem z pokusą zwrócenia się do obsługi z błagalną prośbą o gumowy fartuch. Niestety, musiałem zadowolić się tylko nikłą gwarancją bezpieczeństwa w postaci papierowej serwety i wilgotnej szmatki. Na serwetce spoczywały zresztą sztućce, co – tu uwaga do organizatorów – nie jest najlepszym pomysłem. Nie lubię kłaść sztućców bezpośrednio na stole, szczególnie wówczas, kiedy go nie widzę. Poprosiliśmy więc o dodatkowe serwetki, choć wydaje się, że pozostawienie takowej przy każdym miejscu nie byłoby złym, ani tym bardziej kosztownym rozwiązaniem. Podobnie, jak obecność mydła w męskiej toalecie (szukałem dłuższą chwilę, ale nie znalazłem, może jestem gapa…). Wskazane byłoby to tym bardziej, że – jak się okazało – w jedzeniu po ciemku całkiem pomocne są palce. Ot, skrzywienie higienicznego freaka. Tak czy owak, nic to, jedzmy!

Kolacja prowadzona – z braku lepszego określenia – przez wodzireja oraz uatrakcyjniona występem jazzującego trio (koncert na żywo, po ciemku, bez noktowizorów) składała się z przystawki, dania głównego oraz deseru. Przed przybyciem na miejsce poinformowaliśmy restaurację o naszym ‘bezglucie’ i wybraliśmy dwa z zaoferowanych nam wariantów – wege dla FiK-owej oraz mięsny dla mnie. Na miejscu okazało się, że jest jeszcze opcja trzecia, czyli ryba, ale kości (nie ości) zostały rzucone.

Muzyka okazała się świetnym pomysłem, przyćmiewając nieco gwar, bowiem trzeba przyznać, że kolacja w ciemności do najcichszych nie należy. Chyba, że owo wrażenie to sprawka niespodziewanie wyostrzonego słuchu. Wodzirej, jak to wodzirej, śmieszył i tumanił, a przede wszystkim wciągał gości w około-konsumpcyjne zgadywanki (papryka jakiego koloru leżała z prawej strony talerza?). Żarty latały w powietrzu, było sporo śmiechu i jeszcze więcej nietrafionych pomysłów, co też podano nam do jedzenia (nikt z rybiarzy nie rozpoznał łososia!). W gruncie rzeczy czas mijał bardzo miło i sympatycznie. Tym bardziej, że szybko okazało się – i tak miało pozostać do końca – że nawet w zupełnych ciemnościach można zjeść naprawdę sprawnie i czysto, a także bezpiecznie odnaleźć, nie powodując potopu, szklankę wody czy właściwy kieliszek. A tych były dwa, z winem białym i czerwonym – jakim dokładnie, niestety nie wiadomo, bo choć Borpince jest też winiarnią, szczegółów gościom nie podano. Warto w każdym razie dodać, że w razie szybkiego opróżnienia tychże dla kurażu, kelner niezwłocznie uzupełniał trunek.

Na początek zaserwowano przystawki i tu mały zgrzyt – talerze podano nam na odwrót i w rezultacie ja otrzymałem wersję wege, a FiKowa Gosia tak zwany wariant mięsny. Pomyłki mogą się zdarzyć (nawet w pełnym świetle, a ciemność stanowi tu tylko dodatkową okolicznością łagodzącą), więc trochę szkoda, że choć wpadka nie ulegała najmniejszej wątpliwości, co zresztą w pełni potwierdziło się później, grzecznie zapytany o błąd kelner stanowczo temu zaprzeczył. A przecież bywa, że lepiej przyznać się do pomyłki niż na siłę zaklinać rzeczywistość. Przystawka (w naszym wydaniu pozbawiona akcentów glutenowych) nie była szczególnie porywająca. Zdaję sobie sprawę, że Borpince to restauracja wyspecjalizowana w kuchni węgierskiej, ale cztery rodzaje papryki, w tym trzy surowe (a ja surowej papryki jeść nie mogę) to nie jest szczyt kulinarnego wyrafinowania, nawet jeśli otwiera pole do wesołych zgadywanek. Do tego przeładowany ziołami, zdecydowanie nadmiernie aromatyczny i po prostu niesmaczny ser (o ile pamiętam, bryndza), figi (najlepsze z całego zestawu) oraz w wersji nie-wege pasztet i szynka. Szału niestety nie było. Plus jest taki, że większość składowych przystawki rozszyfrowałem bez szczególnych trudności.

Dania główne (tym razem podane nam już właściwie) okazały się zdecydowanie smaczniejsze, choć wciąż raczej dalekie od kulinarnego Olimpu. Co to było? Po pierwsze niezły, choć trochę zbyt mocno wysmażony i (na szczęście!) pokrojony na kawałki stek, dobre warzywa oraz naprawdę smaczne puree z fasoli, a po drugie – w wersji wege (nie vegan) – warzywa na ciepło w sosie paprykowym z serem, w odsłonie dla glutów podawane dodatkowo z kluseczkami.

Nim nadeszła pora deseru, obsługa przystąpiła do niespiesznego wydobywania nas z mroku. Najpierw zatem na stołach wylądowały świecące gwiazdki, a chwilę po nich łagodnie migocące tea-lighty, których zadaniem było stopniowo oswoić oczy gości ze względną jasnością.

Borpince_02

A wszystko to po to, by można było bezpiecznie podać deser, to jest węgierskie płonące naleśniki z sosem czekoladowym (Gundel palacsinta). Naleśnikami z rozpędu obdarowano również nas, jednak po nieśmiałym pytaniu, czy na pewno nie zawierają glutenu, kelner szybko się zreflektował, przeprosił i naleśniki zniknęły nam z oczu jeszcze szybciej, niż się pojawiły. Po dłuższej chwili – akcja wyglądała na mocno improwizowaną – zastąpiły je pucharki lodów z owocami z puszki. Zostały jak stały;-)

Tych kilka (niewielkich w gruncie rzeczy) organizacyjnych potknięć w pełni wynagrodziła jednak atmosfera, a jedzenie… Cóż, w Borpince byliśmy wcześniej razem kilka razy. Serwowane tu doskonałe zupy w kociołkach (gulaszowa i rybna) – choć ostatnio jedliśmy je dobrych kilka lat temu – zapadły nam w pamięć tak mocno, że wspominamy je miło do dziś.

Szkoda, że w przypadku Dine in the Dark szef kuchni nie postawił na nieco większą finezję czy też grę z innymi, mniej oczywistymi składnikami. Jako przystawka aż prosiłaby się przecież na przykład niewielka porcyjka czegoś możliwego do zjedzenia na dwa-trzy kęsy niż porozrzucane po całym talerzu produkty w rodzaju surowej papryki (tym bardziej, że Węgrzy papryki w stanie surowym ponoć co do zasady nie jedzą). Druga rzecz to prezencja dań – moim zdaniem rzecz niezwykle istotna także podczas jedzenia w ciemności; tym bardziej, że po zapaleniu świateł szef kuchni opisywał poszczególne dania, które kelner w tym samym czasie demonstrował obecnym i które – szczerze mówiąc – nie wyglądały szczególnie urzekająco. Nie chcę czepiać się szczegółów, za najlepszy komentarz niech posłuży więc uwaga wygłoszona przez samego kelnera, który – być może wyczuwając lekkie rozczarowanie gości widokiem potrawy (o ile pamiętam, chodziło o główne danie wegetariańskie) rzucił beztroską i jakże niefortunną uwagę, że danie to ‚smakuje lepiej niż wygląda’. Tego typu ‚barowa’ prezencja, podkreślona dodatkowo nadmierną reprezentacją czosnku i innych wyrazistych przypraw nie komponuje się dobrze z eksperymentalnym, intrygującym i niewątpliwie romantycznym konceptem wieczoru bez świateł.

Tak czy owak, biorąc pod uwagę całokształt, kolacja w ciemności z całą pewnością jest wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem. Warto odrzucić obawy, podjąć ryzyko i dać sobie szansę przeżyć to samemu. Nie tylko polecam, ale jestem pewien, że jeśli nadarzy się okazja powtórzyć to w przyszłości, nie będę się wzbraniał. Warto!:-)

Borpince_03