Tyle wydać! –> KONKURS i bezcenne pamiątki z Madrytu.
Za sprawą Mastercard wesoły tydzień w Madrycie upłynął nam w dużej mierze pod znakiem zakupów :-)
Z urlopów zawsze przywozimy dużo dobrego – nie tylko wina ;-) – ale czas spędzany na zakupach staramy się ograniczać. Zbyt wiele jest do zobaczenia! Tym razem cel był jednak inny: poznać lokalne zwyczaje płatnicze.
Z tego punktu widzenia lokalizację mieliśmy wręcz wymarzoną – wygodne mieszkanie (Aspasios) przy Calle Mayor (tuż przy Plaza Mayor) z widokiem na tętniącą życiem ulicę, samo serce miasta, rzut beretem od Mercado de San Miguel, mniej niż kilometr do największego madryckiego targu staroci El Rastro (organizowanego co niedzielę), a do tego kilka alei handlowych pełnych rozmaitych butików w najbliższej i nieco dalszej okolicy, centra handlowe El Corte d’Ingles i tak dalej. Nic, tylko kupować! Tak dużo, że aż niezbędna okazała się nowa walizka! ;-)
O tym, co zdaniem FiKa warto kupić i przywieźć z Madrytu, gdzie zjeść, jak targować się na El Rastro i o innych ciekawostkach będzie już za chwilę w kolejnych wpisach, a na początek rzecz najważniejsza – jak najwygodniej tam płacić?
Madryckie doświadczenia zakupowe prowadzą do jednego kluczowego wniosku – Polska pod względem popularności nowoczesnych metod płatności jest zdecydowanie bardziej zaawansowana aniżeli Hiszpania. Różnice w tym obszarze rzucają się w oczy od razu.
Madryt używa kart, ale wcale nie stroni od gotówki. W stolicy Hiszpanii nikogo nie dziwi płatność w gotówce za mieszkanie czy hotel, czy nawet gotówkowa wpłata kaucji za ewentualne zniszczenia lokum zamiast preautoryzacji karty kredytowej przy wynajmie mieszkania. To dość ciekawe, mając na uwadze, że np. we Francji kaucja w gotówce za cokolwiek to wyjątek, na który można liczyć na prowincji, w niesieciowych punktach, ale raczej nie w Paryżu. W małym miasteczku w Pays de La Loire udało nam się kiedyś wynająć auto bez karty kredytowej. Przy najmie na ok. 10 dni wymagało to wpłaty 1500 EUR kaucji i gwarancji rzetelności udzielonej przez Francuzkę, u której kolejny rok z rzędu wynajmowaliśmy mieszkanie w ramach Gites en France, dzięki czemu była skłonna za nas poręczyć. Bez tego o samochodzie moglibyśmy zapomnieć.
Wracając do Madrytu, po tygodniu licznych zakupów, zarówno w sklepach, jak i na targu, oraz odwiedzinach różnych restauracji, kawiarni i targowych barów, odnieśliśmy wrażenie, że kartą można zapłacić właściwie wszędzie. Inna rzecz, jak taka płatność przebiega. Terminale przyjmujące płatności zbliżeniowe wciąż są tu w mniejszości, a przy kasach – szczególnie w sklepach wielkich sieci, takich jak butiki w El Corte Ingles, Gourmet Experience, technologiczny Fnac (to bardziej zaawansowany odpowiednik naszego polskiego empiku zmiksowanego z elektromarketem) czy np. oficjalne salony Real Madrid królują sporych rozmiarów sprzęty, które nawet jeśli są wyposażone w odpowiednią funkcjonalność – akceptują płatności zbliżeniowo tylko przy niewielkich kwotach.
Maksymalne akceptowane w ten sposób sumy różnią się w zależności od miejsca i brak w tym zakresie jakichś jednolitych regulacji dla całej Hiszpanii, ale zwykle nie przekraczają one 20 EUR. Powyżej tego poziomu terminale najczęściej odrzucają zbliżeniową transakcję i standardowo wymagają włożenia karty do czytnika. A wydawałoby się, że właśnie w sieciowych sklepach dużych i znanych marek, które bez problemu mogą zainwestować w wymianę terminali na nowocześniejsze, będzie całkiem inaczej.
Podobnie wyglądała płatność kartą np. w Yakitoro (restauracja). Managerem jest tam nasza polska Ewa, mieszkająca w Madrycie od 15 lat → poznajcie się :-) Przed zapłatą rachunku ustaliliśmy, że zapłacimy zbliżeniowo. Można, a jakże! A gdy chwilę później przyszło do płacenia, karta z miejsca wylądowała w czytniku. Automat :-) (VIDEO).
Z drugiej strony zdarzają się miejsca, w których minimalny próg dopuszczający w ogóle płatność kartą jest ustawiony dość wysoko, jeśli wziąć pod uwagę nasze krajowe standardy. Nie mówiąc już o tym, że takie limity (niezależnie od kraju) generalnie nie powinny się zdarzać, ponieważ są niezgodne z regulacjami organizacji płatniczych.
Przykładowo, w kawiarni, w której ceny espresso (1,50 EUR) czy americano (2,20 EUR) do wysokich nie należą, minimalną kwotę dla płatności kartą na poziomie 10 EUR można odczytać jako dość jednoznaczny komunikat: bardziej lubimy gotówkę :-) Tak czy owak, dzięki temu, że do każdej kawy i tak zamawialiśmy 2 x porto, zawsze przebijaliśmy 10, więc płatność kartą i tak sprawdziliśmy, ale – jak zwykle – zbliżeniową trzeba było lekko wymusić.
Najpierw padło sakramentalne Oh no, I’m sorry, you know, it’s broken, a kiedy poprosiliśmy o próbę płatności w ten sposób mimo wszystko (a nuż zadziała!), transakcja zgodnie z oczekiwaniami przeszła, a dwóch sprzedawców za ladą nie kryło zdziwienia, że oto – wow – udało się. Takie czary ;-)
Pytanie, skąd to nieufne podejście i jak się ono przekłada na korzystanie z płatności zbliżeniowych na co dzień przez samych Hiszpanów – jako konsumentów. Czy postrzegają je jako szybszą i wygodniejszą formę płatności czy raczej – jak zbędną ekstrawagancję i zawracanie głowy?
Generalnie, niezależnie od wyraźnie mniejszej niż w Polsce dostępności w Hiszpanii terminali obsługujących płatności zbliżeniowe, skłonność do takiego sposobu przyjmowania zapłaty za towary i usługi w sklepach wydaje się ograniczona. Zbliżeniowe płatności gdzieś tam sobie są, niby dostępne, ale jakby trochę niechciane. Prawie w każdym miejscu, w którym robiliśmy zakupy pytanie, czy możemy zapłacić kartą – zbliżeniowo – spotykało się z podobną reakcją: zafrasowana mina + zapewnienia, że ta funkcja akurat nie działa, wypowiadane z nadzieją, że może to wystarczy i zapłacimy jak ludzie (karta -> pyk -> do czytnika), a nie jacyś kosmici. Taka była reguła, ale przecież nie ma reguły bez wyjątków, więc zdarzyły się i one.
Pierwszy w butiku z puszkowanymi rybkami Frisca, gdzie kupiliśmy jeden z elementów trzeciej wybranej przez Was nagrody (ZOBACZ), tuż przy Mercado de San Miguel. Dziewczyna stojąca za ladą była pierwszym sprzedawcą, który wreszcie na hasło contactless payment zareagował normalnie, a gdy usłyszała o naszych dotychczasowych płatniczych perypetiach wyglądała na szczerze ubawioną. Tu płatność zbliżeniowa przeszła bez problemu przy kwocie ponad 40 EUR i nie objawił się żaden magiczny limit blokujący transakcję z uwagi na jej wartość (VIDEO).
Drugi – najbardziej chyba zaskakujacy – przypadek to stoisko z przyprawami na Mercado de San Miguel, gdzie kupowaliśmy szafran i inne dobre rzeczy – m.in. do zestawu, który jest do wygrania w konkursie poniżej. Tu na pytanie, czy można zapłacić kartą zbliżeniowo, pani za ladą z miejsca odpowiedziała, że oczywiście tak, a jeśli chcemy – możemy też zapłacić telefonem (!). Nie dość, że sprawiała wrażenie w pełni oswojonej z alternatywnymi dla gotówki metodami płatności (karta czy telefon – co za różnica?), to jeszcze sama wyszła z taką propozycją. Miała mały terminal, taki – jakie dominują w PL – i nie dała się niczym zaskoczyć :-) Może przez ilość obsługiwanych zagranicznych klientów, a może po prostu z technologią jest jej po drodze :-). Transakcja na kwotę ok. 60 EUR przeszła bez przeszkód.
Trzeci – w Prado, zarówno w muzealnym butiku, jak i w restauracji, w której można zamówić także bezglutenowy lunch. Płatności zbliżeniowe są tu standardem, po wielkich terminalach jak w El Corte Ingles nie ma śladu, ale trudno się dziwić, biorąc pod uwagę ogólny poziom zaawansowania technologicznego tego miejsca.
A skoro jesteśmy przy Prado, jeszcze słowo o zakupie biletów. Bilety do muzeum najlepiej, najprościej i najszybciej jest kupić online. Nie trzeba tego robić z wielkim wyprzedzeniem, nam udało się nabyć je nawet z dnia na dzień, będąc już w Madrycie. Powód? Prozaiczny: przez ok. 2 tygodnie przed naszym wylotem strona Prado była w wiosennej przebudowie, przez co opcja zakupu biletów przez Internet została wyłączona. Uprzedni zakup wejściówek do Prado to spora wygoda – dzięki temu można uniknąć bezczynnego oczekiwania w kolejce na wejście. Cała transakcja zajmuje dosłownie 3 minuty, bilet kosztuje tylko o 1 EUR więcej niż w kasie (cena online: 15 EUR + 1 EUR opłaty manipulacyjnej), a płatności można dokonać kartą lub Masterpassem, o którym pisaliśmy TUTAJ.
Płacąc kartą warto mieć na uwadze, że transakcja jest dodatkowo zabezpieczona 3D-Secure – system po wklepaniu danych karty wysyła dodatkowe hasło na nr telefonu komórkowego, podany w formularzu zakupu biletów. Chwila przed ekranem tabletu czy smartfona i gotowe – droga do zwiedzania otwarta!
Jeśli chodzi o Dynamic Currency Conversion, czyli DCC, nie będziemy Was przed tym ostrzegać z wykrzyknikami ;-), ponieważ jesteśmy innego zdania niż większość blogów o finansach. Korzystaliśmy z DCC w Madrycie w różnych miejscach właśnie po to, by dokładnie sprawdzić warunki przewalutowań.
DCC zupełnie niepotrzebnie jest demonizowane. To usługa rozliczania operacji kartowych bezpośrednio w walucie karty (kraju jej wydawcy) – transakcja jest od razu (w sklepie) przewalutowana na naszą walutę. W praktyce wygląda to tak, że np. kupując cokolwiek w strefie EURO lub gdziekolwiek indziej, płacisz za towar lub usługę nie w walucie kraju, w którym robisz zakupy, ale w swojej walucie, tj. w tym przypadku w złotówkach.
Kurs DCC oferuje operator terminala. Regulaminy banku czy konkretnej karty są tu bez znaczenia. DCC ma jeden zasadniczy plus – od razu wiemy, jaka kwota w naszej walucie zostanie pobrana nam z konta. Korzystamy z tej opcji dość często, a koszt przewalutowania kwoty transakcji nigdy nie przekroczył 3%, czasem 4%. Poza tym, przeważnie nawet z owym +3% finalna cena produktu (np. odzieży, zegarków, okularów przeciwsłonecznych czy butów) i tak okazuje się o określony % (zwykle wyraźnie więcej niż 3%) niższa niż ten sam przedmiot tej samej marki dostępny w PL. To kwestia podejścia, ale naszym zdaniem taki poziom kosztów korzystania z automatycznego przewalutowania nie uzasadnia siania paniki i obwiniania tej opcji o wszelkie plagi świata. DCC – jak wszystko – jest dla ludzi, a w miarę upowszechniania się tej opcji koszty przewalutowań stają się coraz bardziej akceptowalne.
Podsumowując, na podstawie tygodnia zakupów w Madrycie z całą pewnością możemy stwierdzić jedno: kartą spokojnie można tu płacić za wszystko, koszty takich transakcji są w porządku, ale jak zawsze – i wszędzie – warto mieć przy sobie również nieco gotówki. Choćby dlatego, że część automatów biletowych (starych) w metrze nie obsługuje płatności kartą wcale albo moduł takich płatności akurat ma uszkodzony. Osobiście nie trafiliśmy w Madrycie na automat biletowy z funkcją płatności zbliżeniowych. Wszystkie, w których kupowaliśmy bilety, wyglądały tak jak ten: ZOBACZ.
Największą maszyną przyjmującą płatności za złożone zamówienia, z jaką mieliśmy w Madrycie do czynienia, był z kolei samoobsługowy automat wielkości bankomatu w jednej z sieciówkowych kawiarni Rodilla (to hiszpańska wersja Costa Coffee, tyle że trochę gorsza) na lotnisku Barajas. Tłok panował okrutny, dlatego nie ma zdjęcia, ale kto będzie miał okazję, niech sobie tę maszynerię obejrzy.
Madryt to miasto pełne przyjaznych, uprzejmych ludzi, których widok turysty szczerze cieszy, a nie wyraźnie drażni, jak np. w Rydze ;-), tym bardziej warto więc odpłacić im tym samym i zaakceptować fakt, że w dziedzinie nowoczesnych płatności nie są zaawansowani w takim stopniu jak Polska i póki co jest im z tym dobrze. Jeśli pani na targu zaskoczy Was propozycją płatności telefonem, płaćcie – trzeba doceniać postęp i promować to, co nowe i dobre, ale poza tym na czas pobytu można odpuścić sobie radosne muskanie terminala kartą. To niczego nie przyspieszy ;-)
Przy okazji, polecamy Wam lekturę wyników nowego badania rynku usług płatniczych realizowanego przez Mastercard – Masterindex (2017). Raport zawiera sporo ciekawych danych na temat Polski, która jest europejskim liderem pod względem popularności płatności zbliżeniowych. Z Masterindex wynika, że co 4 polski konsument dokonuje takich płatności codziennie lub prawie codziennie – a to o przeszło 3x więcej niż wynosi średnia europejska. Kolejne 40% naszych rodaków ankietowanych przez Mastercard płaci zbliżeniowo co najmniej raz w tygodniu (to 2x więcej niż w innych krajach UE). Polacy są też – bardziej niż inne europejskie nacje – zadowoleni z opcji płacenia kartami zbliżeniowymi, rzadziej obawiają się o bezpieczeństwo transakcji typu contactless czy o brak kontroli nad wydatkami. I teraz pytanie: jesteśmy tacy nowocześni, czy… może trochę niefrasobliwi? :-)
Całe to fikowe kupowanie w Madrycie zmierzało do jednego :-) –> poniżej super KONKURS, w którym macie okazję powalczyć o bezcenne madryckie pamiątki. Kupione przez FiKa, ale wybrane przez Was. O szczegółach zakupów i Waszych głosowań, które miały miejsce między 18 a 26 marca możecie poczytać w TYM WPISIE i na FiKowym fanpage. Kto przeoczył i np. teraz życzyłby sobie powalczyć o inny zestaw niż ten, który został wybrany przez większość, ma czego żałować :P
Z przedstawianych przez nas w Madrycie alternatywnych propozycji zestawów super nagród wyłoniły się 3 następujące:
I. Zestaw piłkarski z oficjalnego salonu sportowego Real Madrid przy Estadio Santiago Bernabéu (VIDEO):
– wypasiona mega ciepła bluza z kapturem,
– czapka z daszkiem,
– szalik kibica,
– budzik na stolik nocny, oraz dodatkowo
– puszka pikantnego pimentonu (wartość nagrody – ok. 160 EUR)
II. Zestaw zielony to ręcznie szyty set wiosenny:
– kobieca skórzana torba na ramię Taller Puntera,
– portfel tej samej marki, oraz dodatkowo
– zestaw barwnych podstawek pod kubki z motywami z obrazów Hieronima Boscha (z Prado)
– i hiszpańskie produkty na bazie oliwy z butiku Oleoteca La Chinata, czyli: czekolada z oliwą, mydło oliwne w kształcie oliwki-giganta i peeling do ciała z dodatkiem oliwy (wartość nagrody – ok. 160 EUR)
III. Zestaw smakosza to z kolei zebrane poniżej wytrawne produkty spożywcze wysokiej jakości:
– oliwa aromatyzowana rozmarynem,
– kawior z oliwy,
– marmolada z mango (75% mango, 22% cukru, 3% skórki z cytryny),
– czerwona sól z Hawajów (ale dystrybuowana przez hiszpańską markę ;-) – La Chinata),
– salsa truflowa,
– pasztet z langusty,
– pasta z hiszpańskiego sera,
– zestaw 4 pimentonów (wędzonych pikantnych i słodkich),
– duże opakowanie szafranu, oraz
– 7-elementowy zestaw puszkowanych rybek i owoców morza (w tym doskonałe boquerones),
– a dodatkowo – na osłodę – dwie nietuzinkowe czekolady – jedna z oliwą i solą morską, druga z oliwą i imbirem (wartość nagrody – ok. 160 EUR).
Przy tej nagrodzie zakładaliśmy, że mimo wszystko zwycięży słodkie, a tu niespodzianka… Zaskoczyliście nas, i dobrze. U FiKa wytrawne zawsze wygra ze słodkim. Świetnie, że myślicie tak samo :-)
Zadanie konkursowe jest bardzo proste:
W komentarzu pod tym postem napisz kilka słów o swojej najbardziej bezcennej pamiątce z podróży – skąd pochodzi i dlaczego jest dla Ciebie wyjątkowo… bezcenna, śmieszna, kuriozalna… :-) A może masz jakieś zakupowe sekrety, np. zawsze przywozisz z zagranicy coś codziennego użytku (z uwagi na lepszą jakość), do czego nigdy się nie przyznajesz? Tu możesz zrobić coming out pod pseudonimem ;-) My mamy taki tajemniczy produkt :-)
Możesz dodać tyle odpowiedzi, ile chcesz, ale pamiętaj o jednym – w komentarzu konkursowym koniecznie wskaż, którą nagrodę wybierasz w razie wygranej: jedną z trzech możliwych -> PIŁKA – WIOSNA – SMAKOSZ.
Spośród autorów dodanych odpowiedzi połączone siły Mastercarda oraz Faceta i Kuchni wybiorą trzech laureatów. Nagrody zostaną wysłane kurierem.
Zanim weźmiesz udział w konkursie, przeczytaj: REGULAMIN
Konkurs trwa od dziś, tj. od 4 kwietnia do 9 kwietnia br. do północy. Wyniki opublikujemy 11 kwietnia. Do dzieła i dobrej zabawy!!!
WYNIKI KONKURSU
Dziękujemy wszystkim za liczny udział i niesamowite zaangażowanie, za każde konkursowe zgłoszenie i każdą wyjątkową opowieść.
Wybór ledwie 3 laureatów spośród tylu kandydatów nie był rzeczą łatwą. Ocena odpowiedzi przez FiKa i Mastercard wyglądała następująco: w każdej z kategorii FiK wskazał 3 autorów konkursowych wpisów, spośród których Mastercard wytypował zwycięzców.
W rezultacie nagrody otrzymują:
Tomasz – zestaw PIŁKA (komentarz z 9 kwietnia)
Ela (aka Oliwka) – zestaw WIOSNA (komentarz z 6 kwietnia)
Piotr – zestaw SMAKOSZ (komentarz z 5 kwietnia)
Dodatkowo, osoby, które znalazły się na krótkiej liście FiKa, ale nie zwyciężyły w żadnej z kategorii, otrzymają od Mastercard upominki – niespodzianki :-)
Niespodzianki dostaną:
Marek (komentarz z 5 kwietnia)
Oliver (komentarz z 9 kwietnia)
Kaśka (komentarz z 7 kwietnia)
Tatiana (komentarz z 9 kwietnia)
kry kry (komentarz z 8 kwietnia)
Paweł (komentarz z 4 kwietnia)
Gratulacje! Nagrody i niespodzianki zostaną wysłane do Was kurierem tuż po świętach.
Z każdej mojej podróży tak jak wy przyworzę przede wszystkim lokalne trudno u nas dostępne produkty spożywcze, różne delikatesy, a także wina do mojej piwniczki jako że wina to moja ogromna pasja z którą wiążę swoją zawodową działalność. Jednak w ostatnim czasie najbardziej bezcenną dla mnie pamiątką z podróży jest statuetka przedstawiająca najwyższy budynek na świecie – Burdż Khalifa, którą przywiozłem że sobą z Dubaju. Zakupiłem ją na 124 piętrze najwyższego budynku świata skąd rozpościera się spektakularna panorama całego miasta, widać stamtąd nawet spory kawałek pustyni. Nigdy nie miałem okazji być aż tak wysoko, a to co zobaczyłem z 124 piętra pozostanie przed moimi oczami do końca życia. Poczułem się jak w filmie science fiction. Dopiero z tej perspektywy widać co potrafi zbudować człowiek w przeciągu kilkunastu lat. Nowoczesne, futurystyczne budynki w Dubaju prezentują się nieziemsko gdy ogląda się je z takiej wysokości. Nie miałem wystarczająco czasu by zwiedzić Dubaj tak jak bym tego chciał ale gdy za każdym razem patrzę na moją figurkę Burdż Khalifa to obiecuję sobie że kiedyś na pewno tam wrócę. Dubaj to mieszanka wielu kultur, narodowości, mają tam wspaniałe jedzenie z różnych zakątków świata, mnóstwo mniejszości narodowych, więc następnym razem odkryję Dubaj z kulinarnej perspektywy. Moja figurka wciąż mi o tym przypomina.
W razie wygranej oczywiście zdecydowałbym się na zestaw smakosza. Odkrywanie nowych miejsc i przede wszystkim nowych smaków to według mnie cała esencja podróży.
Ja też korzystam z DCC często, głównie dlatego że ze względów zawodowych co kilka tygodni jestem na zmianę w Norwegii, Danii i Szwecji, a jak wiadomo kraje te nie przyjęły EURO. To bardzo wygodne, jeśli ktoś nie wariuje na temat oszczędności. Oczywiście, być może przy płaceniu gotówką wychodziłoby niekiedy taniej, ale dla mnie to niewygodne, a skala oszczędności to gra niewarta świeczki. Jeśli jedzie się do jakiegoś kraju na krótko, służbowo, powiedzmy tak jak ja – na 2 czy 3 dni – nie ma sensu biegać do kantoru (internetowych nie używam, wiem, jestem staroświecka;)). Karta i odpowiednik kilkuset PLN w ichniejszej gotówce. To wszystko, czego potrzebuję. Mam kartę, więc nią płacę. Używam mastercarda, który wydaje mi się nieco tańszy, choć nigdy jakoś dogłębnie tego nie przeanalizowałam. Jakby nie patrzeć, dla mnie DCC to fajna usługa – widzę, ile płacę, nie ma zaskoczenia. Nawet jeśli jest ciut drożej, traktuję to jako mało dolegliwy podatek od komfortowej świadomości co za ile kupiłam. A kupuję dużo :D Tyle o płatnościach.
A teraz konkursowo;)
Nie powinnam tak robić, ale przywożę kawałki (nieduże) skał z gór, w które jeżdżę i które zdobywam. Mój rekord to jak na razie 6000 m npm. więc trochę tych gór już było, ale najcenniejsza jest dla mnie taka kamienna pamiątka z Andów. Kocham Patagonię, mogłabym tam zostać na zawsze, ale niestety nie miałabym z czego żyć :P, mam więc w domu ołtarzyk z półkami na górskie kamulce, które przypominają mi o trudach walki z własnymi słabościami, na które co roku tak bardzo czekam:) Pozdrawiam ekipę FiKa i wybieram zestaw zielonyy. Taki skórzany chlebak to szczyt elegancji, na jaki na co dzień się zdobywam. Lubię takie luźne, niezobowiązujące dodatki, a kosmetyki to moje drugie (już bardziej pospolite) uzależnienie. Także tak :) wszystkiego dobrego!!!!!!
Moja najczęstsza urlopowa pamiątka, zdecydowanie nie jedyna, ale właściwie obowiązkowa, to okulary słoneczne, o których ZAWSZE, dosłownie ZAWSZE zapominam przy pakowaniu. Teraz być może zapominam już celowo, traktując to jako pretekst do nabycia kolejnego modelu, ale trzeba mieć przecież jakieś przyjemności w życiu. Efekt? Mam kilkanaście raybanów, 2x gucci, kilka tanioch, które miały tak zabawny design, że nie mogłam się oprzeć i zestaw moich ulubionych „chanelek”.
Jeśli ktoś ma podobnie z okularami lub czymkolwiek innym, polecam przekuć przypadłość w przyjemność. Zamiast denerwować się i pomstować na własną niepamięć zaczynam od zakupu modnych binokli i tak jest dobrze. Mąż też nie narzeka :D
Z podróży staram się przywozić pamiątki, które kojarzą się mocno z danym miejscem. Jeśli nie znajdę nic takiego, to wolę nic nie przywozić niż coś zbędnego. Jedna rzecz, z której zdobycia jestem wręcz dumna, to torebka. Kilka lat temu będąc w Lizbonie bardzo chciałam iść na targ złodziei. Sam targ w końcu mnie trochę rozczarował, bo wyglądał jak wakacyjny jarmark dominikański w Gdańsku, jednak tam oprócz różnych stoisk był sklep ze skórzanymi wyrobami. Tam znalazłam kolorową torebkę z imitacją skóry zebry, do której na początku nie byłam przekonana. Na szczęście delikatna, świetna w dotyku skóra mnie przekonała i teraz noszę ją prawie codziennie. Najpiękniejsze w takich pamiątkach jest to, że za każdym razem gdy ją zakładam, przypominają mi się wakacje w Portugalii :) Poza tym, mogę być pewna, że nikt nie ma takiej torebki jak ja, bo nawet w tym sklepie nie było drugiej takiej.
Teraz się już niestety trochę niszczy, dlatego nowa (z zestawu zielonego) się przyda ;)
Mało podróżuję i raczej nie kupuję pamiątek. Nieodmiennie kiedy oglądam to, co mogłabym kupić jako pamiątkę przypomina mi się stary ale wciąż aktualny dowcip: zwiedziłem cały świat. Z każdego z państw przywiozłem sobie pamiątkę z Chin. Więc przywożę sobie zdjęcia,wspomnienia, własnoręcznie zbierane muszelki, bursztyny etc. Moją ulubioną pamiątką jest kubek z Lidzbarka Warmińskiego. W tamtejszym pałacu można było się przebrać w stroje z epoki niewiemjakiej ale mocno nie współczesnej. I właśnie w takim stroju robiliśmy sobie z M. zdjęcia: ja jako dama dworu, M. – jako kardynał. Kubek z tymi zdjęciami przywieźliśmy sobie jako pamiątkę z wakacji. Tak swoją drogą nie wiem czy sam kubek został wyprodukowany w Chinach, zdobiony jednak był z całą pewnością w miejscowym zakładzie fotograficznym.
Jeśli chodzi o Chiny, coś w tym pewnie jest:-) choć wystarczy dobrze szukać, żeby znaleźć autentyczne lokalne skarby. W naszych zestawach zakupów made in China szczęśliwie nie występuje. Zapomniałaś o ważnej rzeczy – którą nagrodę typujesz?:-)
Ano, tak się rozmarzyłam wspominając ostatnie wakacje bez dzieci, że mi się zapomniało o co gram ;-) Gram o zestaw smakosza.
?
Pamiątka: Piękne, ręcznie wykonane srebrne kolczyki i bransoletka.
Pochodzenie: Egipt. Aswan.
Rozczulająca historia:
Pewnego dnia na wycieczce po Egipcie zaszliśmy w wąską, zaciszną uliczkę, nieopodal brzegu Nilu. Nagle jakiś pan – o wyglądzie dobrodusznego dziadziusia – zaprasza nas do swojego maleńkiego, zakurzonego sklepiku i warsztatu zarazem. Wchodzimy. A tam, przepiękne, ręcznie robiona biżuteria, w zakurzonych gablotkach, pełno narzędzi dookoła, Pan uśmiechnięty od ucha do ucha, wesoło opowiada i pokazuje jego skarby. Każda rzecz różni się od siebie, co sprawia, że są one jeszcze bardziej wyjątkowe. Niestety nie miał dwóch identycznych kolczyków (a miał ich naprawdę dużo :)), ale udało mi się dopasować dwa w miarę do siebie podobne.Po dość długim czasie spędzonym w sklepiko-warsztacie, przekładając setki kolczyków, wisiorków z Okiem Horusa i Ręką Fatimy w końcu każdy znalazł coś dla siebie. No to co, płacimy. Pan waży srebrne skarby. Mówi cenę (o dziwo niską jak na takie piękne rzeczy), odrobinę się targujemy, lecz dziadziuś jest tak czarujący i bije od niego ciepło i pozytywna energia, że chcemy dać mu zarobić więcej :). Dajemy pieniądze – nie ma wydać. Poczekajcie chwilkę, mówi do naszej 4 osobowej grupki i zostawia nas ze swoim całym skarbcem samych. Wszystko na wierzchu, pieniądze, srebro, naszyjniki, kolczyki wisiorki. Pełne zaufanie. Byliśmy zaskoczeniu jego wiarą w ludzi. Każdy z nas kupił sobie niesamowicie magiczną pamiątkę, budzącą ciepłe i wspaniałe wspomnienia. A dziadka srebrnika zapamiętam do końca życia :).
SMAKOSZ
Ja – SMAKOSZ, harissoholik :-)
Zawsze i wszędzie wyszukuję lokalne ostrości. Wymiękam przy pastach paprykowych. Kupuję, przywożę, pożeram. A ta najlepsza pochodzi z …
…… taaa daaaam!!! ……
Czech :-)
Ciekawostka :-)
Nie biorę co prawda udziału w konkursie, ale po prostu muszę to napisać: jak wy się nietuzinkowo, ciekawe i fajowo ubieracie! Wyglądacie jak z jakiegoś klimatycznego katalogu. Jestem naprawdę pod ogromnym wrażeniem.
:D Dziękujemy! Może FiK powinien się przebranżowić?;-)
Świetne nietuzinkowe ciuchy ze zdjęcia (i wiele innych) zamawiamy tu: http://www.huzior.pl. Zawsze najlepiej być w poprzek mainstreamu;-)
Są dwie takie rzeczy, które muszę przywieźć z dosłownie każdej dalszej i bliższej podróży: magnes i kapsel od regionalnego piwa.
O magnesy doprasza się mój narzeczony, który złapał bakcyla kolekcjonowania magnesów. Ale złapał takiego totalnego, bo kupuje magnesy nawet z miasta i regionu, w którym mieszka… Kupuje ich nawet kilka z jednego miejsca i zmienia aranżację na lodówce częściej niż ja poszewki na poduszkach w salonie. Takie zboczenie jeszcze u niego akceptuję, więc przy każdej wycieczce na liście „must have” jest magnes. Albo dwa. Albo dziesięć.
Drugą rzeczą, która jest bardziej „mojsza” niż narzeczonego, to kapsle od piw regionalnych. Uwielbiamy piwo, więc staramy się, oprócz kuchni regionalnej, próbować także tych trunków w wersji regionalnej. Kapsle z butelek później zabieramy na pamiątkę. Uwielbiam później wsadzić rękę w woreczek z kapslami, wylosować jakiś i przypomnieć sobie miejsce, okoliczność wypicia tego piwa, a nawet jego smak.
Ponieważ jestem smakoszem (albo łakomczuchem, choć wolę to pierwsze określenie ;)), to najbardziej ucieszyłby mnie zestaw SMAKOSZ (choc wszystkie są super i każdy by mnie ucieszył!)
Są dwie takie rzeczy, które muszę przywieźć z dosłownie każdej dalszej i bliższej podróży: magnes i kapsel od regionalnego piwa.
O magnesy doprasza się mój narzeczony, który złapał bakcyla kolekcjonowania magnesów. Ale złapał takiego totalnego, bo kupuje magnesy nawet z miasta i regionu, w którym mieszka… Kupuje ich nawet kilka z jednego miejsca i zmienia aranżację na lodówce częściej niż ja poszewki na poduszkach w salonie. Takie zboczenie jeszcze u niego akceptuję, więc przy każdej wycieczce na liście „must have” jest magnes. Albo dwa. Albo dziesięć.
Drugą rzeczą, która jest bardziej „mojsza” niż narzeczonego, to kapsle od piw regionalnych. Uwielbiamy piwo, więc staramy się, oprócz kuchni regionalnej, próbować także tych trunków w wersji regionalnej. Kapsle z butelek później zabieramy na pamiątkę. Uwielbiam później wsadzić rękę w woreczek z kapslami, wylosować jakiś i przypomnieć sobie miejsce, okoliczność wypicia tego piwa, a nawet jego smak.
Ponieważ jestem smakoszem (albo łakomczuchem, choć wolę to pierwsze określenie ;)), to najbardziej ucieszyłby mnie zestaw SMAKOSZ :) (choć każdy by mnie ucieszył bo wszystkie super!)
Są dwie takie rzeczy, które muszę przywieźć z dosłownie każdej dalszej i bliższej podróży: magnes i kapsel od regionalnego piwa.
O magnesy doprasza się mój narzeczony, który złapał bakcyla kolekcjonowania magnesów. Ale złapał takiego totalnego, bo kupuje magnesy nawet z miasta i regionu, w którym mieszka… Kupuje ich nawet kilka z jednego miejsca i zmienia aranżację na lodówce częściej niż ja poszewki na poduszkach w salonie. Takie zboczenie jeszcze u niego akceptuję, więc przy każdej wycieczce na liście „must have” jest magnes. Albo dwa. Albo dziesięć.
Drugą rzeczą, która jest bardziej „mojsza” niż narzeczonego, to kapsle od piw regionalnych. Uwielbiamy piwo, więc staramy się, oprócz kuchni regionalnej, próbować także tych trunków w wersji regionalnej. Kapsle z butelek później zabieramy na pamiątkę. Uwielbiam później wsadzić rękę w woreczek z kapslami, wylosować jakiś i przypomnieć sobie miejsce, okoliczność wypicia tego piwa, a nawet jego smak.
Ponieważ jestem smakoszem (albo łakomczuchem, choć wolę to pierwsze określenie ;)), to najbardziej ucieszyłby mnie zestaw SMAKOSZ :)
Drogi Facecie, mamy więcej wspólnego niż mogłam przypuszczać, trafiając tu za sprawą Twojej pierwszej książki! Z pięknymi zdjęciami żony:) To nie tylko zamiłowanie do kuchni warzywnej, nie tylko skłonność do podobnej muzyki, której wielu odmawia tego miana (głupcy!), nie tylko wyjazdy na brutale i ołpenery;) ale też-jak się okazało całkiem niedawno-skłonność do skórzanego wszystkiego. Od późnej podstawówki jestem uzależniona od skórzanych płaszczy. Pierwsze to były tradycyjne „spady” po mamie z lat siedemdziesiątych i trochę wcześniejszych, ale w 1992 r. wyjechałam w czasie studiów do Londynu na rok i odkryłam tam absolutnie niesamowite second-handy. Takiej ilości oldschoolowych ciuchów, w tym oczywiście i płaszczy, nie widziałam nigdy wcześniej. Efekt był taki, że co miesiąc część zarobionych pieniędzy przeznaczałam na zakup (co najmniej!) jednego. Po roku miałam ich dokładnie 17, ostatecznie do Polski zabrałam szczęśliwą 13:) pozostałe rozdając znajomym. Póki co, płaszczowe zakupy w Londynie wspominam jako najbardziej wyjątkowe. I wciąż się w te płaszcze mieszczę!!! Stanu mojej duszy w momencie, gdy pierwszy raz przekroczyłam próg takiego secondhandu był (i chyba nadal jest) nie do opisania!:D
Jako że mam i zielony płaszcz (to piękna soczysta butelkowa zieleń, idealna na wiosnę) łaknę też cudnej zielonej torby i takiegoż portfela. Ładnie będą się w nim komponować (nie tylko) zielone;). Resztą mogę się z kimś podzielić, jakby co, ale z torbą już nawiązałam więź emocjonalną (!) Wybieram zestaw: WIOSNA:)
Wszędzie, gdzie nie spojrzę robi się zielono i kwieciście, więc wybieram zestaw II WIOSNA.
Mam też taką jedną maleńką rzecz przywiezioną z podróży do zielonej Kolumbii, która tworzyłaby idealny duet z madrycką torebką, już sobie wyobrażam jak sunę ulicą w tym zestawie ;)
Rzecz z czasem stała się dla mnie wyjątkowa, chociaż na początku wcale nie chciałam jej kupić, a wręcz się przed tym broniłam.
Cała historia zaczęła się od tego, że przy okazji kolejnej służbowej podróży do Peru, udało nam się kupić tańsze bilety przez Kolumbię i wykorzystaliśmy to, aby odwiedzić naszych kolumbijskich przyjaciół i poświęcić 10 dni na poznanie przynajmniej ułamka tego fascynującego kraju.
Dzień przed wyjazdem postanowiliśmy się udać na typowe pamiątkowe zakupy, ale ponieważ już zdążyliśmy kupić kilkanaście książek i mieliśmy spory nadbagaż, zależało nam na czymś lekkim i niewielkim. Poprosiliśmy więc o radę naszego gospodarza. No i się zaczęło. „Ty koniecznie musisz ze mną pójść do zaprzyjaźnionego jubilera, ja tam kupuję od lat. On Cię nie oszuka, a przecież nie możesz wyjechać z Kolumbii bez własnego szmaragdu”. Trochę się zaczęłam migać, bo już miałam przed oczami wizję siebie z wyrobem w stylu Paris Hilton na palcu, więc pokręciłam trochę nosem i starałam się grzecznie odpowiedzieć, że gustuję w trochę skromniejszej biżuterii. Nasz przyjaciel nie dał się przekonać – „Znajdzie się coś skromnego, coś w sam raz dla Ciebie, a przecież ze swoją kolumbijską urodą jesteś stworzona do noszenia szmaragdów. Zobacz moja żona nosi szmaragdy, moja siostra nosi szmaragdy i nawet moja nastoletnia córka ma swój wisiorek ze szmaragdem”. No i tak stałam się właścicielką małego, skromnego, ale intensywnie zielonego i błyszczącego kamyczka.
Okazało się, że oczywiście w Kolumbii są one dużo tańsze i za mój okaz zapłaciłam jedyne 50 zł.
Po powrocie do Polski znalazłam artystkę, która pięknie go oprawiła i mam teraz jedyny w swoim rodzaju pierścionek, który noszę codziennie.
Z czasem stał się częścią mnie, a w dodatku przypomina mi o chwilach spędzonych w Ameryce Południowej (szczególnie zimą), o przyjaciołach, których tam mam, ale także o najważniejszych kobietach w moim życiu, bo dwa identyczne szmaragdy kupiłam mamie i siostrze. Taka już jestem sentymentalna czasami ;)
Chłopaki, co z Wami??? Nikt nie chce zestawu Królewskich? Założę się, że jak się zgłoszę, zaraz będzie lawina chętnych. Albo chociaż lawinka;) Ja z każdej wyprawy przywożę… otwieracze do piwa. Same piwa są zbyt ryzykowne do transportu, browary mają delikatniejsze zamknięcia (jeśli są kapslowe) i nie zawsze dolatują w stanie nienaruszonym – doświadczyłem osobiście – a otwieracz jest bezpieczny, jest pamiątką, zawsze pozytywnie się kojarzy i przydaje się także w domu, w Polsce:) a można znaleźć tak fajne, nietuzinkowe sprzęty, że głowa mała.
Wybieram zestaw PIŁKA. Kiedy zobaczyłem, co jest nagrodą, dosłownie ciary mnie przeszły Z WRAŻENIA!!!
Z każdej podróży przywożę magnesy na lodówkę i lokalne specjały spożywcze, głównie przyprawy.
Ale najbardziej cenną pamiątką z podróży – choć ciężko uznać to za pamiątkę – jest figurka Chudego z Toy Story. Jak byłem mały, chyba przy premierze drugiej części filmu, w McDonalds (tak wiem, zło, ale dzieciaki nie rozumieją zwłaszcza jak dostają zabawki) były zestawy dla dzieci z postaciami z bajki. Tak wszedłem w posiadanie figurki Kowboja Chudego – nic specjalnego, żadnych specjalnych właściwości, ale to był mój Chudy. Jeździłem z nim wszędzie, chodził ze mną do kina, na wakacje. Był ze mną w Krakowie, czeskiej Pradze i co najmniej kilka razy w górach. Niestety 2 lata później, Chudy został gdzieś, chyba w jakiejś restauracji. Pamiętam, ze zorientowałem się dopiero w domu i zaczął się lament, który rodzice wspominają do dzisiaj. Wróciliśmy następnego dnia do tej restauracji – dzielny smarkacz sam pytał się obsługi czy nie znaleźli dzień wcześniej Chudego. Niestety – słuch o nim zaginął. Rodzice kupili zrozpaczonemu chłopcu dużego, wypasionego Chudego (zginął ręce, jak się go nacisnęło to mówił coś po angielsku), ale to nie było to. Obraziłem się na cały świat i nowy Chudy szybko poszedł w odstawkę.
Kilkanaście lat później, rok studiów na północy Hiszpanii kończymy ze znajomymi wspólną wycieczką samochodem do Lizbony (później jeszcze zwiedzanie Andaluzji i powrót do Asturii – ale ta historia ma swój finał wcześniej).
Drugi dzień w Lizbonie zwieńczony cudownym tourem po barach z naszą koleżanką jako przewodniczką. Ginjinha w czekoladowych kieliszkach „degustowana” w każdym barze. Mocno zmęczeni wracamy już do domu, kiedy Lucia zapowiada, ze jutro wczesna pobudka, bo musi nam pokazać Targ Złodziei. Chcąc nie chcąc (znajomym pomysł się bardzo spodobał) udaliśmy się w wtorkowy ranek na sławetny Targ Złodziei. Zmęczony po krótkim śnie, albo już nieuchronnie nadchodzącym kacem, przechadzałem się po Targu obserwując wszystko niewidzącym wzrokiem. Aż tu nagle jakiś Pan o karnacji wskazującej raczej na pochodzenie z pogranicza Indyjsko-Pakistańskiego sprzedaje figurki z zestawów Happy Meal, w tym figurkę nieszczęsnego kowboja. Wow. Bez zastanowienia ustaliliśmy cenę i Chudy po tylu latach wrócił do mnie. Bezcenne uczucie i bezcenna „pamiątka”. Po powrocie, z rodzicami z uśmiechem na ustach wspominaliśmy historię zaginionego Chudego, zaś „odzyskana” figurka przypomina mi jak wredne potrafią być dzieci gdy gubią swoje zabawki.
SMAKOSZ – jak niespodziewanie wygrał preferowany przeze mnie wytrawny zestaw, to nie może być innego wskazania ?
Wino, zawsze trzeba przywieźć wino!
Y claro que PIŁKA
To prawdopodobnie nielegalne ale przyznam się. Przemycam rośliny. Takie na dziko znalezione. Najczęściej w butach do trekkingu, tam przestrzeń i swoboda dla sadzonki.
W domu szukam informacji i z reguły okazuje się, że to co tam wydawało mi się turbo mega egzotyczne, tutaj mogę nabyć w kwiaciarni za rogiem?
Pospolity u nas fikus w donicy do kijka dowiazany to na Maderze piękne i buje drzewo.
A kaktus z czerwonymi kolczastypmi owocami to opuncja którą na Teneryfie znajdziesz co krok.
Dziwne, że z Amsterdamu nie przywiozlłam czegoś zielonego?
A zestaw smakosza też bym przemycała?
Kiedyś, gdy jeszcze byłam młodą podróżniczką, przywoziłam z każdej podróży delfina w jakiejkolwiek formie. Miałam lekką obsesję, nie było opcji powrotu bez delfina przez co zdarzało się, że latałam po sklepach gdy już powinnam była być w drodze na lotnisko w poszukiwaniu jakiegokolwiek – figurki, płytki ceramicznej,szklanej kuli z delfinem w środku. Na szczęście w porę przyszło opamiętanie ;) Dziś przywożę dwie rzeczy – rośliny, których maniakalnie wypatruję już od pierwszych chwil na nowej ziemi. Tak dorobiłam się 4 bugenwilli na parapecie, które zasłaniają mi światło bo wplotły się już w karnisze, dwóch hibiskusów i armii sukulentów, przemyconych w formie odnóżek urwanych gdzieś na ulicy albo u kogoś pod płotem ;) Druga rzecz to jedzenie, ale nie takie jakie znam, ale takie, którego jeszcze nie znam, nie próbowałam, nie widziałam na oczy. Tak poznałam wymieniony w tekście pimenton, bez którego nie wyobrażam sobie gotowania, dżem z kaktusa czy z pomidora, mój ukochany Ronmiel i parę innych znalezisk. Kiedyś, gdy jeszcze nie było tak powszechnego internetu, przywiozłam coś w kwadratowym pudle z hiszpańskimi napisami, upolowane w jakimś sklepie po drodze. Wyglądało apetycznie, miało kolorowe pudełko, nikt nie wiedział co to jest. W Polsce wtedy było jeszcze dość biednie, dopiero się rozkręcaliśmy jeśli chodzi o asortyment w sklepach, takiego czegoś u nas wtedy nie było. Cała rodzina zasiadła aby rozkminić to cudo, miało miękką, galaretowatą konsystencję, było przezroczyste i smakowało mdło ale dość przyjemnie, trochę pieniło się w ustach… Dopiero wtedy nabrałam podejrzeń i poszłam z tym do kogoś, kto coś tam rozumiał po hiszpańsku. Okazało się, że to było mydło do prania ;) Ha! Podróże kształcą ;)
Kiedyś, gdy jeszcze byłam młodą podróżniczką, przywoziłam z każdej podróży delfina w jakiejkolwiek formie. Miałam lekką obsesję, nie było opcji powrotu bez delfina przez co zdarzało się, że latałam po sklepach gdy już powinnam była być w drodze na lotnisko w poszukiwaniu jakiegokolwiek – figurki, płytki ceramicznej,szklanej kuli z delfinem w środku. Na szczęście w porę przyszło opamiętanie ;) Dziś przywożę dwie rzeczy – rośliny, których maniakalnie wypatruję już od pierwszych chwil na nowej ziemi. Tak dorobiłam się 4 bugenwilli na parapecie, które zasłaniają mi światło bo wplotły się już w karnisze, dwóch hibiskusów i armii sukulentów, przemyconych w formie odnóżek urwanych gdzieś na ulicy albo u kogoś pod płotem ;) Druga rzecz to jedzenie, ale nie takie jakie znam, ale takie, którego jeszcze nie znam, nie próbowałam, nie widziałam na oczy. Tak poznałam wymieniony w tekście pimenton, bez którego nie wyobrażam sobie gotowania, dżem z kaktusa czy z pomidora, mój ukochany Ronmiel i parę innych znalezisk. Kiedyś, gdy jeszcze nie było tak powszechnego internetu, przywiozłam coś w kwadratowym pudle z hiszpańskimi napisami, upolowane w jakimś sklepie po drodze. Wyglądało apetycznie, miało kolorowe pudełko, nikt nie wiedział co to jest. W Polsce wtedy było jeszcze dość biednie, dopiero się rozkręcaliśmy jeśli chodzi o asortyment w sklepach, takiego czegoś u nas wtedy nie było. Cała rodzina zasiadła aby rozkminić to cudo, miało miękką, galaretowatą konsystencję, było przezroczyste i smakowało mdło ale dość przyjemnie, trochę pieniło się w ustach… Dopiero wtedy nabrałam podejrzeń i poszłam z tym do kogoś, kto coś tam rozumiał po hiszpańsku. Okazało się, że to było mydło do prania ;) Ha! Podróże kształcą ;)
Oczywiście ubiegam się o zestaw smakosza ;)
Dla mnie najcenniejszą pamiątką z podróży od lat są przyprawy. Zaczęło się od kilograma soli z Guerande wiele lat temu, kiedy więcej podróżowało się samochodem niż samolotem, co miało swoje plusy jeśli chodzi o możliwość zwożenia do domu takich właśnie wakacyjnych zdobyczy. Każdy dwa razy się zastanowi, zanim zapakuje do walizki i weźmie na pokład kg soli, bo przecież jej miejsce może (ba, powinno) zająć coś bardziej unikalnego i cennego, a mając samochód na wakacjach można zapomnieć o podobnych dylematach. Kiedy już zgromadziłam w domu tyle soli, że groziło to rozwodem ;) zaczęłam eksplorować temat nieznanych mi przypraw, których zastosowania uczyłam się ambitnie krok po kroku, podpytując mieszkańców miejsc, w których je zdobywałam i szukając inspiracji w – głównie anglojęzycznych – książkach kucharskich (dziś mówi się chyba kulinarnych, choć szczerze mówiąc – nie wiem, dlaczego ;)) W ten sposób poznałam między innymi różne odmiany kardamonu i gałki muszkatołowej oraz tak cenną dla mnie tonkę, którą – jak widać na blogu – FiK również uwielbia. To chyba najbardziej „narkotyczna” :P przyprawa ze wszystkich, jakie znam. Aromat ma obłędny, dosłownie zniewalający, przepadam za deserami z jej dodatkiem.
Wybieram zestaw: WIOSNA. Torba jest optymistycznie piękna, portfel sprawi, że wiosną wydawać pieniądze będę jeszcze radośniej niż zwykle, a zielone podstawki z obrazami Boscha byłyby świetną ozdobą śniadaniowych aranżacji stołu.
Z moich wakacyjnych wojaży zawsze przywożę sobie coś praktycznego do domu. Nie lubię durnostojek, magnesów itp. Nigdy nie wywołuję też zdjęć. Ale wspomnienia wracają za każdym razem gdy sięgam do kuchennej szuflady/siadam na kanapie z barwnymi poduszkami czy jem posiłek przy stole nakrytym tajskim obrusem.
Najcenniejszą „pamiątką” jest dla mnie hamak kupiony podzczas mojej podróży poślubnej w Wenezueli. Hamak tkany był ręcznie przez ok 3 miesiące przez Indiankę mieszkającą w Delcie Orinoko. Wcześniej włókna palmy moczyła w wodzie przez około 2 tygodnie aby zmiękły i dało się z nich wyplatać. To prawdziwe, małe dzieło sztuki. Zapłaciłam za niego… cóż bardzo mało jak na jego jakość wykonania, dlatego że kupiłam go bezpośrednio w indiańskiej wiosce. Przy odlocie na lotnisku widziałam podobny tylko dosłownie 10x droższy!
Hamak wisi w moim domu już 4 lata, użytkowany jest codziennie. Wspominamy w nim z mężem naszą podróż poślubną ;)
W przypadku wygranej wybieram zestaw PIŁKA dla męża, bo niedługo ma urodziny a kibicuje Realowi ;)
Dla mnie najważniejszą pamiątką są wspomnienia i zdjęcia, do których później wracam, planując kolejne wyjazdy ? Jeśli mówimy o zakupach, to w domu lodówka usiana jest magnesami z odwiedzonych miejsc, ale gustownymi ?
Generalnie skupiam się na specjałach spożywczych w postaci win, oliwy, pesto, ciekawych czekolad i piw, których próbuję sama oraz obdarowuję najbliższych po powrocie. Pamiątka, którą lubię i która sprawia mi dużo radości to przywieziona przez moją przyjaciółkę dla mnie ręcznie wykonana kolorowa zimowa czapa z Peru ? Najlepsza!
Miło także wspominam wyjazd do Stanów, gdy $ był po 2 złote ?? i przywieźliśmy dodatkową torbę podróżną z ciuchami, butami i perfumami ?
***WIOSNA*** ???
Z każdej podróży przywożę sobie kolczyki, później gdy je zakładam przypominam sobie, że tę parę kupiłam na małym straganie, który stał na Moście Karola, a tę od postrzelonej artystki, produkującej kolczyki z żywych kwiatów w Lublanie, a jeszcze inną u jubilera, który wyglądał jakby miał ten sklepik w Lizbonie od stu lat. I wtedy wszystkie wspomnienia i historie związane z danym miejscem towarzyszą mi przez cały dzień noszenia takiego małego dodatku.
Ale najbardziej lubię przywozić pamiątki dla moich bliskich – szukanie odpowiedniego prezentu dla danej osoby sprawia mi najwięcej przyjemności, choć czasem jest wymagające.
Jeśli uznacie, że właśnie mnie należy się nagroda, to chętnie przyjmę zestaw o nazwie WIOSNA :)
Kiedyś, gdy jeszcze byłam młodą podróżniczką, przywoziłam z każdej podróży delfina w jakiejkolwiek formie. Miałam lekką obsesję, nie było opcji powrotu bez delfina przez co zdarzało się, że latałam po sklepach gdy już powinnam była być w drodze na lotnisko w poszukiwaniu jakiegokolwiek – figurki, płytki ceramicznej,szklanej kuli z delfinem w środku. Na szczęście w porę przyszło opamiętanie ;) Dziś przywożę dwie rzeczy – rośliny, których maniakalnie wypatruję już od pierwszych chwil na nowej ziemi. Tak dorobiłam się 4 bugenwilli na parapecie, które zasłaniają mi światło bo wplotły się już w karnisze, dwóch hibiskusów i armii sukulentów, przemyconych w formie odnóżek urwanych gdzieś na ulicy albo u kogoś pod płotem ;) Druga rzecz to jedzenie, ale nie takie jakie znam, ale takie, którego jeszcze nie znam, nie próbowałam, nie widziałam na oczy. Tak poznałam wymieniony w tekście pimenton, bez którego nie wyobrażam sobie gotowania, dżem z kaktusa czy z pomidora, mój ukochany Ronmiel i parę innych znalezisk. Kiedyś, gdy jeszcze nie było tak powszechnego internetu, przywiozłam coś w kwadratowym pudle z hiszpańskimi napisami, upolowane w jakimś sklepie po drodze. Wyglądało apetycznie, miało kolorowe pudełko, nikt nie wiedział co to jest. W Polsce wtedy było jeszcze dość biednie, dopiero się rozkręcaliśmy jeśli chodzi o asortyment w sklepach, takiego czegoś u nas wtedy nie było. Cała rodzina zasiadła aby rozkminić to cudo, miało miękką, galaretowatą konsystencję, było przezroczyste i smakowało mdło ale dość przyjemnie, trochę pieniło się w ustach… Dopiero wtedy nabrałam podejrzeń i poszłam z tym do kogoś, kto coś tam rozumiał po hiszpańsku. Okazało się, że to było mydło do prania ;) Ha! Podróże kształcą ;) I tu niespodzianka, tym razem poświęcę się dla rodziny i będę ubiegać się o zestaw PIŁKA bo mam w domu dwóch, a w zasadzie trzech (córka też) zapalonych kibiców, którzy by chyba rozpisali dyżury na tą bluzę, szalik i czapkę na domowej tablicy gdyby udało się wygrać ;)
Podróże.
Dla mnie osobiście najcenniejszą pamiątką z każdego wyjazdu są wspomnienia (często podparte zdjęciami), przeżycia, kulinarne doświadczenia, obserwacja otoczenia i życia mieszkańców danego miejsca. W swoim życiu odbyłam dwie podróże na Majorkę. Miałam możliwość mieszkania na tej pięknej wyspie, raz 3 miesiące, kolejnym razem 5.
Dzięki temu, poznałam wyspę nie tylko turystycznie, ale lokalnie. Jadaliśmy w miejscach polecanych przez miejscowych, odwiedzaliśmy małe miasteczka, których nie ma w przewodniku, podróżowaliśmy stopem. Przywiozłam z tej wyspy sandały. Niby zwykłe buty. Zostały wykonane na wzór, moich starych znoszonych, popękanych i mega wygodnych butów. Miałam do nich ogromny sentyment i żal było wyrzucać. (ponadto bardzo mi się podobało ułożenie pasków na stopie). Zrobił je na zamówienie, w swoim małym warsztacie, szewc, artysta. Chociaż mają już jakieś 8 lat, nadgryzione zębem czasu, nadal służą w podążaniu za nowym. Do dziś pamiętam jak Pan Carlo (taki znaczek na nich zostawił) pobierał miarę. Najpierw but, później stopa. W jego pracowni, mieszczącej się przy głównej, hałaśliwej ulicy pełnej turystów, czas stanął w miejscu. Tylko skóry, buty, jakieś torebki i jego uśmiech. Cisza. Mam też zdjęcie, na pamiątkę. Sandały są dla mnie wspomnieniem tej podróży, piasku na plaży, fal morskich i wieczorów spędzanych na beztrosce. Kocham to miejsce i zawsze z radością wspominam. Wiele dobrego tam przeżyłam, poznałam wielu ludzi. Spotkanie z tym człowiekiem i jedyne buty na miarę jakie posiadam, są częścią tej podróży. SMAKOSZ
Niech pomyślę, z pamiątek mamy w domu parasolkę z Kuala Lumpur, która chroniła przed tamtejszymi ulewami równie skutecznie jak parawan przed cyklonem. Z Kuala Lumpur przywieźliśmy też mężowi buty, po tym jak jedyne, które miał ze sobą podczas wyprawy stały się zalążkiem nowej cywilizacji zaledwie w dwa dni po przemoczeniu. O Tajlandii przypomina mi blizna na nodze, którą sprawiłam sobie po tym jak przywaliłam w drabinkę podczas wchodzenia do łódki, dobrze że razem z blizną nie przywiozłam na pamiątkę również tężca. Mam też zapas piasku w kieszeni torebki, chociaż nie pamiętam z której plaży pochodzi. A tak naprawdę najcenniejszą pamiątką jaką mam z wakacji, konkretnie w Grecji, jest mój mąż. Nie żeby był Grekiem, ale po prostu tam się oświadczył… na krawędzią przepaści, żeby ułatwić mi podjęcie decyzji :)
Jako żarłok chętnie przygarnę zestaw smakosza :D
MEGA AKCJA :O A ja przegapiłam głosowania. Może byłyby jednak czekolady? ;)
Kara za nieuważność!;-)
Jaka fajna ta różowa walizka! Co to za marka?
Samsonite:-)
Z kazdej podrozy zawsze przywoze magnes – strasznie ordynarne. O to samo prosze moich znajonych – jesli chca cos przywiezc to tylko to. Stanowilo to jednak zawsze nie lada wywanie – znajomi zawsze narzekali ze znalezienie ladnego magnesu spedza im sen z powiek. Sama zreszta borykalam sie z tym problemem niejstannie, podczas kazdej podrozy. Wtedy tez wpaflam na bardziej nketuzinkowy pomysl – duzo wiecej frajdy i duzo ciekawszym wyzwaniem jest znalezienie nie ladnego, a NAJBRZYDSZEGO magnesu na lodowke. Doslownie najbrzydszego. Ohydnego, na ktorego patrzysz i z miejscem docelowym sie nie kojarzy, a jesli juz, to brzydota razi po oczach. Ja i moi znajomi mamy teraz fun za kazdym razem przed wyjazdem, kiedy zabieramy sie za kupno magnesu – osladza to ten krytyczny moment kiedy czlowiek zdaje sobie sprawe ze musi wracac do domu.
Mam juz w kolekcji pare perelek – magnes z Porto z papiezem (sic!), magnez z Malty z kaktusem z wylpiastymi oczami, magnes z wieza eiffla ktora przypomina krzywa wieze w pizie, a nie wierze eoffla, magnes z japoni z kbrzydliwa manga. Polecam z calego serca takie nkwe hobby – smkechu co nie miara.
Wybieram zestaw WIOSNA
Ja przywożę przede wszystkim lżejszy portfel ;D Więc gdybym tak wygrała zestaw WIOSNA i woziła na wczasy 2 to kto wie, może zostawałoby w nich więcej? Albo wręcz przeciwnie…A na poważnie, to przede wszystkim interesuję się lokalnymi produktami spożywczymi. Co prawda nie wyjeżdżaliśmy jeszcze za granicę, ale w naszej pięknej Polsce można znaleźć i ciekawe okolice i pyszne, naturalne regionalne produkty. Z każdego miejsca przywożę przede wszystkim miód. Nie tylko ze względu na osłodzenie sobie powrotu do domu ;) W bagażu znajdzie się też miejsce na miejscowe wypieki i coś z procentami. A poza cudownymi wspomnieniami najcenniejszą „rzeczą” , którą przywieźliśmy z wyjazdu była mała fasolka w moim brzuchu ;) Teraz ma prawie 4 lata i nie może się doczekać wakacji i swojego pierwszego wyjazdu w góry :)
Wszyscy tak pięknie piszą co z podróży przywożą …wspaniale się czyta:) Ja niestety rzadko podróżuje , ale jak już mam okazje to po prostu przywożę wspomnienia :) a to co daje mi miejsce podróży to staram się czerpać na miejscu …jeść tam co miejscowe knajpki dają, patrzeć na to co krajobraz daje i po prostu przywieźć wspomnienia…na całe życie . Wybieram zestaw WIOSNA…najcudowniejszy :)))
Moją najcenniejszą pamiątką z podróży, której już raczej na pewno (!) nic nie przebije, jest mąż :-) :-) :-) przywieziony z Oslo:P. Poznaliśmy się podczas mojego pierwszego urlopu w Norwegii 14 lat temu, później przez pewien czas mieszkaliśmy w Norwegii, a od 4 jesteśmy w Polsce, choć szczerze mówiąc niewykluczone, że to nie koniec migracji. Teraz z uwagi na małe dzieci nie planujemy wielkich zmian, ale podróż jest mocno wpisana w nasz związek. Uwielbiamy wspólnie poznawać nowe miejsca, pakować się, wyjeżdżać i wracać do domu z głowami pełnymi wrażeń, wspomnień i pozytywnych emocji. Wybieram cudowny zestaw WIOSNA <3
Gram o zestaw:SMAKOSZ ?
Ja wraz ze swoim narzeczonym przywozimy z naszych podróży dużo nowych smaków. Otóż dlatego, ze uwielbiamy jeść i gotować to nasze podróże są skierowane właśnie w tym kierunku. Dotychczas nasze serce skradła Madeira pod względem jakości jedzenia i wina ( które można testować w każdym sklepie i markecie tak wiec jedna rundka po mieście wystarczy aby było wesoło) ;) zawsze przywozimy przyprawy które nie równają się z naszymi sklepowymi i oczywiście duże zapasy wina ;) aaaaa byłabym zapomniała o najważniejszej pamiątce mojego narzeczonego który tuż po wyladowaniu w danym kraju mowi o tym aby nie zapomniał kupić Magnesu po czym w ostatnim dniu spanikowany „lata” po bazarach i sklepach po to aby go kupić, mało tego nigdy się nie może zdecydować który wybrać ( mówię wam gorzej niż z dzieckiem) ;) za to każda nasza podróż ma swój urok dlatego tez kocham podróże !!!
Uwielbiam i zawsze przywożę z wakacji likiery. Nie tylko zielone;). Wybieram zestaw WIOSNA:)
Halo, ja chętnie podróżuje i z każdego kraju, miasta, miejscowości przywoże coś. Bedąc w Australii, w Canberze byłam na targu staroci i tam kupiłam moją pierwszą sówkę. Od tego czasu zaczełam zbierać różne figurki sówek i z każdego kraju jakąś przywożę. Nazbierało się ich sporo. Gdy jestem nad morzem, zbieram muszelki, kamyki i kamyki z dziurką wytoczoną przez morze, to podobno przynosi szczęście i chyba się zgadza, bo nie narzekam hahaha. Tez mam sporą kolekcję. Te pamiątki są obowiazkowe. Wszystko zależy od tego w jakim kraju, regionie jestem, więc przywożę stamtąd jakieś regionalne specjalności np. ze Szwajcarii – sery, z Peru, z Arequipy-Pisco (wódka z winogron wyprodukowana właśnie w tym regionie), z Kuby rum do mojego ulubionego drinka-mojito itd.
Chciałabym wygrać zestaw Wiosna. Pozdrawiam!
Najcenniejsza pamiątka z podróży to mapa z Maroka, konkretniej: Jebel Toubkal czyli najwyższego szczytu gór Atlas.
Zamarzyło nam się ze słubnym wejść na tą górę i po dojechaniu do Marakeszu i znalezieniu wąstego kierowcy udało nam się trafić na początek trasy do Imlil i dopiero tam poczułam lekką panikę :) na tyle się zdenerwowałam, że ubłagałam męża o kupno nieproporcjonalnie drogiego papierka, który w żaden sposób nie rozjaśnia dojścia (jest to po prostu topografia terenu :) ), a sama droga jest prosta.. bez rozwidleń, więc papierek okazał się zarówno drogi, jak i zbędny – ale zdążyłam się z nim związać emocjonalnie.
Do tego zawsze jak patrzę na niego to przypomina mi się najlepszy posiłek jaki jadłam w Maroku – bo poza mapą ubłagałam ślubnego, żeby u gospodarza załatwił mi obiad. Był to najzwyklejszy kurczak z tadżinu i warzywa, ale jak się okazało robiony przez 10 latka (!) w szopie za domem – w tradycyjny sposób.
Najcenniejsza pamiątka z podróży to mapa z Maroka, konkretniej: Jebel Toubkal czyli najwyższego szczytu gór Atlas.
Zamarzyło nam się ze słubnym wejść na tą górę i po dojechaniu do Marakeszu i znalezieniu wąstego kierowcy udało nam się trafić na początek trasy do Imlil i dopiero tam poczułam lekką panikę :) na tyle się zdenerwowałam, że ubłagałam męża o kupno nieproporcjonalnie drogiego papierka, który w żaden sposób nie rozjaśnia dojścia (jest to po prostu topografia terenu :) ), a sama droga jest prosta.. bez rozwidleń, więc papierek okazał się zarówno drogi, jak i zbędny – ale zdążyłam się z nim związać emocjonalnie.
Do tego zawsze jak patrzę na niego to przypomina mi się najlepszy posiłek jaki jadłam w Maroku – bo poza mapą ubłagałam ślubnego, żeby u gospodarza załatwił mi obiad. Był to najzwyklejszy kurczak z tadżinu i warzywa, ale jak się okazało robiony przez 10 latka (!) w szopie za domem – w tradycyjny sposób.
*zapomniałam wskazać! Zielony zestaw <3 wiosenny.
Wybieram WIOSNĘ.
Tę wieczną wybrałam już kilka lat temu, gdy z biletem w jedną stronę wyruszyłam do Gwatemali. To tam, nad świętym jeziorem Atitlan, czczonym przez Majów od wieków, a obecnie też przez uduchowione hippisostwo – tam spotkałam jego. Mówili na niego Santa, Święty. W żyłach płynęła polska krew, mnóstwo miłości, lekkie szaleństwo i to coś, co mają nieliczni. Gadał z ptakami, śmiał się do liści. Znał prawa tego świata. Może i znał swoją przyszłość.
Miał na imię M. Długa, siwa broda, niebywały błysk w oku, kolorowe amulety na szyi. Cieszył się jak dziecko z każdych moich odwiedzin, z piosenek, które śpiewałam mu po polsku w jego drewnianym domu przy ogniu, z żurku, który ugotowałam na gazowym palniczku. Opowiadał swe historie, mieszając języki, słowa plotły się i zawijały, brzmiały jak zaklęcie, brzuchomówienie Matki Ziemi, w którą on tak mocno wierzył.
Gdy widziałam go po raz ostatni, dał mi jeden ze swoich wisiorków, brudny jak sześć piekieł niewielki krzyżyk. Zrobiony z czterech wygiętych gwoździ do podków i kolorowego drucika. Piękny, choć prosty jak zabawka, ciężki. Długo czyściłam go szczoteczką do zębów, by odkryć jak ładnie błyszczy się solidna kowalska stal. M. dostał go kiedyś w slumsach Chicago od rumuńskiego kryminalisty. Tyle wiem, tyle powiedział. Pokochałam tę błyskotkę całym sercem i przewiozłam przez pół świata.
A potem on odszedł. Za wulkany, za oceany. Jezioro Atitlan straciło cząstkę swej mocy, czuję to bardzo, gdy dziś je odwiedzam, a jego tam nie ma.
Ale naszyjnik jest. W Polsce, w szkatułce pewnego Dziecka, które dostało go ode mnie na swoje pierwsze urodziny. To Dziecko nie będzie spokojnym duchem, o nie. Nie spotka Świętego M., ale czar został już rzucony. Jakem wiedźma, zarzekam się.
A M. kochał wiosnę. Zieleń kochał.
SMAKOSZ!
Pamiętam taki dzień – brrrr, przenikliwe zimno, błoto po kostki, szara lepka mgła, Bardzo chciałam być już w dole, w Kathmandu, wykończona tygdoniowym trekkingo-joggingiem w dolinie Khumbu. Daleko za mną został biały grzbiet Czomolundmy, który codziennie rano przez siedem dni witałam niedowierzaniem i dziecięcą radością. Dzisiaj nie było żadnego Everestu. Dzisiaj były tylko mokre skarpetki, zimny prysznic z wiaderka i na pocieszenie – wielkie słoje tybetańskich pikli, którymi nasza gospodyni ukoiła smutki i żale.
Lukla, senna szerpańska wioska szczyci się tym, że ma lotnisko – no ale cóź, w takiej mgle nie poleci żadna awionetka, zatem złapani w sidła pogody snuliśmy się drętwo po nielicznych sklepikach z podrobionym North Face’m i grubymi skarpetami. Nie potrzebowałam żadnego dodatkowego grata. Chciałam tylko ciepła, porządnej kawy, ukojenia i miękkiego snu. I bach; w jednym z kramów położyłam rękę na czymś miękkim, co od razu wzbudziło we mnie atawistyczny odruch wtulenia się w to coś.
Koc – ciemnoszary, z rudymi i żółtymi paskami – z miękkiej jaczej wełny po krótkim targowaniu z równie zdesperowanym co ja Szerpą trafił wprost do śpiwora, jako ekwiwalent wszystkiego, czego pragnie zmiętolone ciało i zniechęcona dusza. A potem przyjechał do Polski, odwiedziwszy po drodze Sardynię i Islandię. Pływał w sztormach, chłonął babskie łzy i zawsze tak samo koił wszelkie zło świata. Uwielbiam zawijać się w niego, kiedy mi źle.
I kiedy mi dobrze – też.
Tak naprawdę większość pamiątek, które przywożę z podróży ma dla mnie dużą wartość sentymentalną. W końcu wiążą się z nimi wspomnienia. Mam ulubione skarpetki z Boliwii, Amazońskie tkaniny od Indianek Shipibo, ser z Gór Sowich, bliznę z Filipin, serwetkę z Rodos, katar z Mardytu, bursztyny z Gdańska, kilogramy komosy ryżowej z Peru (bo tańsza i lepsza i mogę produkować przepisy na bloga), lampion z Tunezji i jeszcze trochę się tych ukochanych gratów, urazów i najróżniejszych smakołyków uzbiera. Mimo to, najcenniejsze są dla mnie te pamiątki, które przywożę moim bliskim, bo nie ma nic wspanialszego jak sprawianie komuś radości. W mojej walizce zawsze znajdzie się miejsce na pierścionek dla mamy, żeby miała komplet do wisiorka, na marcepanki dla taty, bo to jego ukochane łakocie, na ostre papryczki dla wuja, bo je uwielbia, na wachlarz z liści bananowca dla cioci, bo wiecznie jej gorąco, na piasek dla kuzynki, bo zbiera do buteleczek i ma już pokaźną kolekcję z różnych zakątków świata, na zakładkę do książki dla przyjaciółki, która jest molem książkowym…
Wiem, że może to brzmi jak banał, ale ich uśmiechy są cenniejsze niż wszystkie podróże.
A co do tajemnic, to też mam taką jedną ;) Od czasu do czasu wpadam na trochę dziwny pomysł, żeby wysłać pocztówkę do siebie samej. Wracając z wojaży, zanim się wczołgam z walizkami na trzecie piętro, sprawdzam czy coś jest w skrzynce na listy i wcale nie wypatruję rachunków za gaz.
Chętnie też otworzę drzwi kurierowi, jeśli przywiezie mi zestaw SMAKOSZ ;)
Pasjonuje mnie żeglarstwo, jestem kapitanem jachtu. Na urlopy praktycznie nie latam, ale za to kilka razy w roku pływam:) A w portach, do których zawijam zawsze staram się kupić… stateczki. Są prawie tak samo kiczowate, jak zbierane często magnesy, ale sprawia mi to wielką przyjemność. Ba, kilka stateczków-magnesów szpeci także moją lodówkę (!) Wszystkiego mam już 2 przeszklone gabloty, po brzegi wypełnione różnymi małymi durnostojkami – z drewna, plastiku, żelaza, ceramiki. Jedne są całkiem ładne (tak przynajmniej mówi moja żona, mam nadzieję, że nie z litości), inne wręcz koszmarne, ale dla mnie każdy jeden statek-miniaturka ma wielką sentymentalną wartość. Wybieram zestaw PIŁKA – dla syna, który na widok oryginalnego zestawu madryckich Królewskich oszaleje ze szczęścia. Jeśli będzie mu dane:) pozdrawiam, TOMASZ
Moje najcenniejsze pamiątki z podróży to moje wspomnienia
Nie byłam nigdzie za granica
Jako wczasosicz zawsze w celach zarobkowych
Ale i wtedy zwiedzalam
Dzięki temu mam wspomnienia które nigdzie nie znikną nie zagubia się
I mogę do nich w każdej chwili wrócić ?
Chętnie mimo że nie mam wyszukane pamiątki ?
Chciała bym wygrać
Zestaw smakosza
Bo lubię poznawać różne smaki
Smakołyki i dania
Pozdrawiam
Moje podróże i utrwalone na zdjęciach wspomnienia kręcą się wokół motyli. Jestem nimi zafacynowana od dziecka, choć wtedy – nieświadomie – często robiłam im okrutną krzywdę, łowiąc je do dużych słoików po ogórkach (zgroza!!!), żebym mogła im się lepiej przyjrzeć. One miotały się zamknięte w szkle walcząc o przetrwanie, a ja nie miałam świadomości, że w ten sposób tylko przyspieszam ich koniec. W końcu mama skutecznie wytłumaczyła mi, że nie tędy droga. Krok po kroku dochodziłam do miejsca, w którym jestem teraz. Fotografuję motyle i podróżuję tam, gdzie zlokalizowane są te najwspanialsze, największe, najrzadziej spotykane. Azja i Ameryka Południowa to moje ulubione „motylkowe” kierunki. W Tajlandii, Malezji, na Filipinach czy Brazylii można spotkać takie okazy, które wyglądają jak latające kwiaty. Ich widok zapiera dech. Dosłownie. Taki widok jest bezcenny, ale zdjęcia makro w części są w stanie zachować piękno natury na zawsze. Motyle żyją krótko, a moje fotografie zostają przy mnie. Mam wrażenie, że w ten sposób w pewnym sensie przedłużam krótki żywot tych bajkowych, kolorywhc istot. Wybieram zestaw WIOSNA, ponieważ zieleń to kolor natury, a chlebakowa forma torby bardzo mi się podoba. Pozdrawiam serdecznie, Ela
Cześć!
Z podróży przywożę ze sobą przedmioty codziennego użytku, które na dłużej (na lata) lub na krócej (przyprawy, herbata) pozwalają mi pamiętać o tym, co widziałam, słyszałam, jadłam i piłam, a także to, co miałam szansę poznać. Nigdy nie jest to pocztówka ani typowy „kurzołap”, bo pewnie nie miałabym na nic więcej miejsca. ;)
I z takich prostych przykładów to z Hiszpanii swego czasu nawiozłam pimentonu „dulce” i „picane”, ale niestety chwilowo mi się skończył. Z Tajlandii przywiozłam rewelacyjną kurkumę, a z Malezji herbaty z Cameron Highlands, choć prawie nikt nie wie, że to jedna z głównych atrakcji tego kraju (i nie, nie jest to herbata dla koneserów; raczej daje poznać nowy smak, ale wybitna nie jest ;). Niecałe dwa tygodnie temu poszalałam na Mauritiusie i udało mi się zabrać ze sobą mieszankę curry, gałkę muszkatołową w łupinach czy pachnący kardamon. Nie ukrywam, że przywożę ze sobą przyprawy (z Maroka wiozłam tonami kumin, a mój rekord do 11 kg mąki typu 00 [wiem, że nie jest bezglutenowa ;)] i kontrola na obecność narkotyków na lotnisku w Bari, a po 15 minutach zrozumienie i pochwała wybrania właśnie jest mąki :D), ale przede wszystkim przepisy i smaki, i teraz już się nie boję „wtrynić” się komuś do kuchni po małym skinieniu palca. I dzięki temu czasami u mnie pachnie norweskim ciastem marchewkowym (wybitne!), marynowanymi w sosie sojowym kurzymi łapkami (to Malezja), szakszuką (dwie wersje: marokańska i izraelska) czy prawdziwą, włoską pizzą, którą uczył mnie robić właściciel jednej z restauracji w Conversano lub limoncello, które wypala mózg intensywnością cytryn i alkoholu dzięki Meli poznanej w Polignano a Mare. Ale nic nie jest takie piękne…
W Gruzji podróżując autostopem (to jest nasz główny środek transportu) spotkaliśmy przecudowną rodzinę: Dato, jego ojca Patrę i mamę Irmę. Przyjęli nas pod dach (mieliśmy ze sobą namiot, którego nie mogliśmy robić przez dzikie, agresywne psy i pytaliśmy ludzi o możliwość rozbicia się przed ich domami za płotem, by nie być pogryzionymi), urządzili nam suprę mimo tego, że wiele nie posiadali, to tam piliśmy najsmaczniejszą kawę jaka istnieje na świecie (absolutnie we Włoszech nie ma takiej kawy, która pachnie i smakuje krajem, jego tradycją, jest tak intensywna, wyrazista i słodka, że trudno to opisać), a na pożegnanie obdarowali nas jabłkami ze swojego ogrodu oraz tradycyjnymi naczyniami, których oni używają do picia wina podczas spotkań. I to jest jeden z piękniejszych prezentów/pamiątek, które kiedykolwiek dostaliśmy.
Poza tym, jako kobieta wożę ze sobą kosmetyki. Na Gran Canarii rzuciłam się na kremiki do ciała z aloesem – bardzo tam popularne. I niestety właśnie mi się kończy. ;) Przywiozłam ze sobą 2 kg cytryn, żeby zrobić z przepisu Meli limoncello, kiedyś miałam ze sobą pomarańcze, nawet kupiłam czekoladki belgijskie w Brugi, które do dzisiaj, gdy o nich pomyślę to ślinię się na samą myśl, woziłam ze sobą niemieckie i włoskie szynki dojrzewające, a także sery z Portugalii kontynentalnej i z Azorów, które wielbię nad wszystko, co znam. Uwielbiam je i tęsknię za nimi, ale nie gorsze są sery owcze i kozie bułgarskie. ;)
I zawsze staram się przywieźć coś, co sprawi mi/nam radość i pozostanie w pamięci, dlatego nie mogę się doczekać chińskiego jedzenia, przypraw i przepisów, japońskiego sushi i ich herbat, a w szczególności klasycznej banchy, uchyijamy, gyokuro, matchy. Chciałabym kiedyś zobaczyć góry irańskie i posmakować ich niebieskiej soli (ma taki kolor ze względu na defekt w strukturze krystalicznej), zobaczyć, jak jest wydobywana i podzielić się nią z moimi bliskimi.
I jeśli mogłabym, to wybrałabym SMAKOSZa, aby mojemu facetowi (niechcącemu w kuchni przebywać) zagrać na nosie. ;)
*pozwoliłam sobie do FiKa wysłać mail’a z adresu, który tutaj podaję, aby pokazać, że „ściemniana” w mojej marnej pisaninie nie ma.
Pozdrawiam! :)
Warunki konkursu określają regulamin oraz treść wpisu. Zdjęcia przesyłane dodatkowo nie będą uwzględniane, pozdrawiam
Z podróży najważniejszą pamiątką jest dla mnie biżuteria. Moja mama ma mały sklepik jubilerski, który nauczył mnie, że prawdziwą wartość ma nie to co jest drogie i opatrzone wielkimi metkami wskazującymi markę, ale to, co niesie w sobie ukryte piękno doskonałego wzornictwa, szlachetnego wykonania i serca włożonego przez twórcę w wyprodukowanie danej rzeczy. Wysoko sobie cenię ręcznie robioną biżuterię, zwłaszcza złotą i z kamieniami szlachetnymi, która jest nietuzinkowa i nie do odwzorowania – dzięki czemu mam również pewność, że gdy założę ją na siebie nie spotkam osoby, która ma taki sam pierścionek, a wielokrotnie zdarza się, że ludzie pytają mi się skąd mam jakieś kolczyki lub bransoletkę. Tak więc oprócz biżuterii od mamy, która również współpracuje z europejskimi złotnikami i sprowadza od nich oryginalne wzory, wzbogacam moją kolekcję na wyjazdach i później dzielę się wrażeniami z mamą. Najpiękniejszą częścią mojej podróżniczej biżuteryjnej kolekcji jest delikatna złota, ażurowa bransoletka, kóra wygląda magicznie – jest cieniutka i precyzyjnie wykonana, tak jakby została wyhaftowana. Kupiłam ją w hiszpańskiej Cordobie, w której znalazłam tyle pięknych wzorów, że naprawdę ciężko było mi się zdecydować, którą wybrać. Ta, którą przywiozłam jest perłą mojej podróżniczej kolekcji i nosze ją na specjalne okazje, a często zaglądam sobie do pudełeczka, w którym leży i cieszę nią oko.
Wybieram zestaw WIOSNA.
Skoro zapewniasz anonimowość, to zdecyduję się na coming out…
Z pierwszej zagranicznej podróży przywiozłam koleżankę, z drugiej przyjaciółkę a z trzeciej męża. Odkąd mąż poznał moją „kolekcję pamiątek z podróży” (z resztą był jedną z nich!) nie wiedzieć kompletnie z jakich powodów, nie pozwala mi nigdzie jeździć samej. Tym samym moja kolekcja już się nie powiększa, ale teraz zdarza nam się podróżować razem, czyli ja + mój mąż + moja przyjaciółka + jej chłopak.
To tyle jeśli chodzi o pamiątki bezcenne, jeśli natomiast chodzi o pamiątki kuriozalne to od 10 lat noszę w portfelu domniemany bursztyn z plamką o nieregularnym kształcie, który, jak się okazało, bursztynem nie jest. Jednak mam do niego ogromny sentyment i nie zamieniłabym go nawet na złoto!
Ponadto uwielbiam przygarniać przedziwne rzeczy np. kawałek drewna z dziurką, który zamieniłam na wisiorek, misia marynarza z second handu, buty z likwidowanego sklepu, których nikt już nie chciał kupić, muszelkowy klosz do lampy, obrus świąteczny, kamień w kształcie serca znaleziony na plaży czy filiżanki do espresso… Jednym słowem rzeczy niechciane, może niekoniecznie piękne, ale przez to tak cenne i wyjątkowe.
P.S. Gram o zestaw WIOSNA :-)
bo zielono mi!
Z podróży najważniejszą pamiątką jest dla mnie biżuteria. Moja mama ma mały sklepik jubilerski, który nauczył mnie, że prawdziwą wartość ma nie to co jest drogie i opatrzone wielkimi metkami wskazującymi markę, ale to, co niesie w sobie ukryte piękno doskonałego wzornictwa, szlachetnego wykonania i serca włożonego przez twórcę w wyprodukowanie danej rzeczy. Wysoko sobie cenię ręcznie robioną biżuterię, zwłaszcza złotą i z kamieniami szlachetnymi, która jest nietuzinkowa i nie do odwzorowania – dzięki czemu mam również pewność, że gdy założę ją na siebie nie spotkam osoby, która ma taki sam pierścionek, a wielokrotnie zdarza się, że ludzie pytają mi się skąd mam jakieś kolczyki lub bransoletkę. Tak więc oprócz biżuterii od mamy, która również współpracuje z europejskimi złotnikami i sprowadza od nich oryginalne wzory, wzbogacam moją kolekcję na wyjazdach i później dzielę się wrażeniami z mamą. Najpiękniejszą częścią mojej podróżniczej biżuteryjnej kolekcji jest delikatna złota, ażurowa bransoletka, która wygląda magicznie – jest cieniutka i precyzyjnie wykonana, tak jakby została wyhaftowana. Kupiłam ją w hiszpańskiej Cordobie, w której znalazłam tyle pięknych wzorów, że naprawdę ciężko było mi się zdecydować, którą wybrać. Ta, którą przywiozłam jest perłą mojej podróżniczej kolekcji i nosze ją na specjalne okazje, a często zaglądam sobie do pudełeczka, w którym leży i cieszę nią oko.
Wybieram zestaw WIOSNA.
Ja z podróży przywożę zawsze gorzką czekoladę (na szczęście można ją brać bez ograniczeń do bagażu podręcznego). Z tych wszystkich, które sam z biegiem lat próbowałem i przywiozłem najbardziej zapadła mi w pamięć gorzka czekolada, którą kupiliśmy na Ibizie – z solą morską, także pozyskiwaną na Ibizie. Miała idealny słony posmak – nie była posypana nierównomiernie solą, jak to się często zdarza, ale każda kostka była słonawa, co idealnie dopełniało się z jej słodkością i lekko ją przełamywało. Do dzisiaj wspominam jak jedliśmy ją w domu z konfiturą ze świeżych pomidorów, przełamując tym słodkawo-słony smak.. Ach, zjadłoby się znowu!
Jednocześnie przy okazji udziału w konkursie dziękuję Ci za próbowanie i polecanie tylu czekolad. Dzięki Twojemu blogowi (i wysiłkowi próbowania tylu czekolad ;P) dużo łatwiej mi się zorientować jaką czekoladę mogę kupić sobie na wyjeździe.
Zapomniałem dopisać, że oczywiście poluję na zestaw SMAKOSZ :D
W 1979 roku dzięki znajomością mojego dziadka moi rodzice udali się w podróż poślubną do Bułgarii, z której oprócz mojej najstarszej siostry przywieźli nienaturalnie duże orzechy włoskie, z których po zasadzeniu wyrosło drzewko. Zgodnie z przekonaniem, iż ojciec nie stanie się mężczyzną do póki nie zasadzi drzewa. Owy orzech dorastał wraz z piątką mojego rodzeństwa i ze mną rzecz jasna. Był świadkiem pierwszej udanej jazdy na rowerze każdego z nas i wielu nieudanych prób, pierwszych pocałunków w jego cieniu, pierwszych nocy pod namiotem, grilli rozpoczynających sezon i ognisk z ziemniakami go wieńczących. Istotnie przyczynił się do rozwoju wspinaczki wśród miejscowych dzieci. To na huśtawce przymocowanej do jego gałęzi po raz pierwszy się huśtałem i po raz pierwszy huśtało się moje dziecko. Orzech był również świadkiem mojej uroczystości weselnej odbywającej się u jego stóp. Przez te wszystkie lata stał się symbolem, wokół którego jednoczyła się nasza wielka familia. Orzech ten w zamian za dostarczane mu towarzystwo każdego roku hojnie obdarzał nas nad wyraz dużymi orzechami, które tradycyjnie zbieraliśmy jesienią. Teraz gdy na moim kawałku ziemi rośnie kilkudziesięciocentymetrowy potomek bohatera tej opowieści, ja siedzę na ławce nieopodal rozmyślając z zaciekawieniem czego świadkiem będzie mój orzech włoski.
Zapomniałem najważniejszego, gdyby moja wypowiedź została wyróżniona, to chciałby otrzymać zestaw SMAKOSZ.
Pozdrawiam
Mateusz
Moja najcenniejsza pamiątką z podróży (wcale niezbyt dalekiej) ma 193 cm, waży około 80 kg i pochłania ogromne ilości keczupu;)
Pełna entuzjazmu i poczucia sukcesu, zaraz po zdanej maturze, wybrałam się w odwiedziny do koleżanki z LO w jej rodzinne strony. Po około godzinnej podróży rozklekotanym busem, w miejscu, które jest równie tajemnicze jak trójkąt bermudzki (do dziś nie wiem jak tam trafiłyśmy) odbywało się ognisko zorganizowane przez znajomych mojej przyjaciółki. Z uwagi na to, że pojawiłyśmy się tam jako ostatnie, miejsca na prowizorycznych ławkach były już zajęte. By nie stać jak ,,kołki”, zmęczone po ekscytującej podróży do ,,tajemniczego miejsca” postanowiłyśmy usiąść na trawie, traktując własne torebki jako poduszki. W tej samej chwili jeden z młodzieńców zorientował się, że pojawiła się na horyzoncie jakaś nowa, zagubiona niewiasta i szybko podsunął się na wąskiej ławce robiąc dla niej miejsce. Od tego momentu (a minęło już niemal 10 lat) siedzimy obok siebie, a nawet zmieniliśmy swój stan cywilny.
Tak, opis mojej najcenniejszej pamiątki z podróży to krótki opis mojego męża, którego poznałam na jakiejś lubelskiej polanie, dzięki wycieczce do mojej przyjaciółki :)
Tak się składa, że moja rodzina pochodzi z okolic gdzie prawie każdy uprawia pomidory, a gdzie pomidory tam i keczup! Jak wspomniałam, mój mąż kocha keczup (czasem zastanawiam się co jest u niego na pierwszy miejscu;). Chyba to czerwone mazidło ,,scementowało” nasz związek;)
Wybieram piękny zestaw WIOSNA:)
Moje podróże zawsze kończą się specyficzną pamiątką. Nie są one namacalne, ani materialne, bowiem są to współrzędne geograficzne.. Lodziarni!! Kocham lody i uwielbiam jeść i poznawać nowe smaki. Jednak, jako że uwielbiam lody z „czystym” składem, bez żadnych ulepszeń i innych udziwnień czasem jest to nie lada wyzwanie. Tym bardziej się cieszę, gdy uda mi się znaleźć kilka nowych punktów do dodania do mojej mapy lodowej – prywatnej mapki, która jest moim osobistym przewodnikiem po świecie lodów. Jestem niepoprawnym lodożercom i wcale się z tym nie kryję :P
Z tego względu najlepszy dla mnie zestaw to SMAKOSZ :D
Na myśl o najcenniejszej pamiątce z podróży przychodzi mi Moja własna podróż poślubna. Razem z ukochanym wybraliśmy się do Wenecji, miasta zakochanych. Do dziś wspominam zwiedzanie urokliwych kanałów, podziwianie pięknego miasta i liczne kolacje przy świecach.. Miałam wrażenie że czas się zatrzymał. Delektował się chwilą. Zwiedziłam filmowy kanał Canal Grande. Było namiętnie, romantycznie i przyjemnie. Pokochałam Wenecję bez pamięci. Obiecałam, że jeszcze tam wrócę, jednak w większym gronie. Wszystko za sprawą owego magicznego miejsca w którym zdarzył się cud. Moją najpiękniejszą i najcenniejszą pamiątką z wakacji jest test ciążowy z dwoma wielkimi czerwonymi kreskami. Właśnie we Wenecji poczęła się nasza ukochana córeczka Verona. Jej imię nie jest przypadkowe. Wybraliśmy je na cześć Wenecji. Dzięki niej jesteśmy szczęśliwa trzyosobową rodzinką. Wenecja kojarzy się Nam ze szczęściem i miłością. Pamiątka z jaką wróciliśmy dodała sensu naszemu życiu. Nie mogłaby być piękniejsza! ;)
Marze o zestawie PIŁKA dla męża. ;)
Na myśl o najcenniejszej pamiątce z podróży przychodzi mi Moja własna podróż poślubna. Razem z ukochanym wybraliśmy się do Wenecji, miasta zakochanych. Do dziś wspominam zwiedzanie urokliwych kanałów, podziwianie pięknego miasta i liczne kolacje przy świecach.. Miałam wrażenie że czas się zatrzymał. Delektował się chwilą. Zwiedziłam filmowy kanał Canal Grande. Było namiętnie, romantycznie i przyjemnie. Pokochałam Wenecję bez pamięci. Obiecałam, że jeszcze tam wrócę, jednak w większym gronie. Wszystko za sprawą owego magicznego miejsca w którym zdarzył się cud. Moją najpiękniejszą i najcenniejszą pamiątką z wakacji jest test ciążowy z dwoma wielkimi czerwonymi kreskami. Właśnie we Wenecji poczęła się nasza ukochana córeczka Verona. Jej imię nie jest przypadkowe. Wybraliśmy je na cześć Wenecji. Dzięki niej jesteśmy szczęśliwa trzyosobową rodzinką. Wenecja kojarzy się Nam ze szczęściem i miłością. Pamiątka z jaką wróciliśmy dodała sensu naszemu życiu. Nie mogłaby być piękniejsza. ;)
PIŁKA
P I Ł K A
Mooja pamiątką jest piękna piłka.
Pamiątkę o najbardziej pamiętanej przeze mnie historii przywiozłam z Mongolii. Byłam tam w czasach, gdy już sama nazwa tego kraju oznaczała ostateczną egzotykę i nieznane, turystów można było łatwo policzyć (w Ułan Bator byliśmy tylko my i Amerykanie, a rdzenni mieszkańcy nie widzieli między nami różnicy), drogi kończyły się paręnaście kilometrów za Ułan Bator i dalsze wyprawy to był dżip albo samolot. Nie było też sklepów w naszym rozumieniu, nawet piekarni czy warzywniaka. Jak radzili sobie mieszkańcy w codziennym życiu, nie wiem do dzisiaj. Częścią wyprawy była pustynia Gobi, tak kolorowa, że widok zapierał dech. Rośliny przypominały krzaczki suchokwiatów i tworzyły, jak okiem sięgnąć, gąszcz we wszystkich kolorach tęczy. Były tak piękne, że zerwałam bukiecik na pamiątkę. Nasz przewodnik podniósł kawałek suchej gałązki, trochę go obłamał i wręczył mi…drewnianego ptaszka. Do wyjazdu pilnowałam bukietu, żeby się nie połamał, aż tu na lotnisku – problem. Nie wolno wywozić żadnej roślinności. Bukiet został zaaresztowany. Został mi ptaszek, ukryty w torbie, którego celniczka nie widziała. A jednak przywiozłam kawałek rośliny :-))) Mam go do dzisiaj i przypomina mi jedno z największych zaskoczeń, które mnie spotkały – pustynię bardziej kolorową od łąk.
Najfajniejszy zestaw – wiosenny.
Moją najcenniejszą pamiątką z wakacji jest piękny, duży album na zdjęcia. Zmotywował Mnie do wywoływania i pstrykania fotografii podczas podróży. Uważam, że zdjęcia mają w Sobie magię. Każda chwila jest ulotna, jednak dzięki nim potrafi ona trwać przez całą wieczność. Na zdjęciu ulotność zamyka się w coś materialnego. Te na dysku usuwane jednym kliknięciem nie mogą się z nimi równać. Uwielbiam dokumentować Moje podróże. Mam dusze podróżnika, więc album powoli dobiega ku końcowi. Jest moja najplenniejszą pamiątką. Mam do niej sentyment. Album stał się Moim motorowerem i pamiętnikiem w jednym. Przeglądam go wieczorami i przenoszę się mentalnie w dawne miejsca. Jestem szczęśliwa. ;)
PIŁKA
Może zabrzmi to dziwnie, ale z moich podróży z niewiadomych mi przyczyn od dziecka, po dzień dzisiejszy przywożę do domu…dzwoneczki! Pierwszy dzwonek dostałam jako mały szkrab od wesołego dziadka, który w Grecji wypasał kozy. Rodzice wynajmowali u niego pokoje i choć nie rozumiałam ani jednego słowa w obcym mi języku, to trzymając mały dzwoneczek czułam się związana z darczyńcą, niczym jego prawowita wnuczka.
Dzisiaj moja kolekcja dzwonków jest już tak liczna, że zajmuje całą ścianę w salonie. Sercem kolekcji jest nadal ten mały ceramiczny dzwoneczek z malunkiem przenoszącym widza w świat greckiej mitologii.
Bardzo bym chciała kiedyś wrócić do tamtej mnie i do mojego przybranego dziadka. To były moje najszczęśliwsze wakacje. Oprócz miłości do dzwonków pozostały mi po nich przywiązanie do rodzinnych podróży i namiętność…do kozich serów.
P.S. Zestaw Zielony jest najbliższy memu sercu. :)
PIŁKA ! … bo najbliższa memu sercu :)
Moje podróże zawsze mają związek …lub chociażby aspekt piłkarski. Futbol to cały mój świat, tak było od dzieciaka! Teraz, gdy sam jestem trenerem i wprowadzam poprzez zabawę kilkulatków w wielki świat futbolu, czuję że nie minąłem się z powołaniem. Wyjazd chociażby do sąsiedniego województwa nieodzownie ma związek z pobytem na stadionie, ba czasami udaje mi się obejrzeć mecz piłki nożnej. Bilety meczowe,autografy też na koszulce czy piłce, książki, piłki, smycze, selfi z gwiazdą futbolu – dla mnie są jak diamenty dla Płci Pięknej :D Udało mi się zobaczyć na żywo mecz Królewskich -Real Madryt vs Fiorentina na Stadionie Narodowym, jarałem się jak dzieciak na Finale Coca Cola Cup w Gdyni- gdzie Robert Lewandowski był gościem specjalnym. Kilkanaście meczy Reprezentacji Polski widziane na własne oczy, które okupiłem zdartą krtanią i galaktycznym poziomem endorfin :D Wariacja do potęgi n-tej ! A Wasze zdjęcia z podróży do Madrytu i … filmiki znam na pamięć kadr po kadrze !!!
Z cholerną nadzieją, że kiedyś będzie mi dane przeżyć to co Wy- pozdrawiam serdecznie :)
Fanatyk Futbolu i FiK-uśnej Kuchni :)
Podczas Mojej podróży z przyjaciółmi w Hiszpanii odwiedziłam oryginalną kawiarnie Disaster Cafe. Jej wygląd odbiega od tradycyjnych kafejek w których miałam okazje być. Jej wnętrze przypominało statek kosmiczny. Do jej centralnego miejsca dostałam się windą. Personel ubrany był w kaski. W nieoczekiwanym momencie nadeszło trzęsienie ziemi. Światło zaczęło wariować, a resztki kawy wylądowały na Mojej sukience. Wizytę w niej zapamiętam z pewnością do końca życia, jednak nie to jest tutaj najważniejsze. Kluczową role odegrała tutaj kawa. Jestem jej smakoszem. Łyk, który zdarzyłam wypić rozpalił Moje zmysły. Wywołał zastrzyk endorfin. Dodał pozytywnej energii. Jej intensywna nuta kwaskowatości subtelnie łaskotała Moje gardło. Naturalna słodycz wyważona w punkt, a gorycz dopasowała się do Mojego gustu. Kawa była zrównoważona i harmonijna. Z trudem poznałam jej dokładną nazwę podczas rozmowy z kelnerem. To właśnie kawa z Hiszpanii jest Moją najcenniejszą pamiątką z wakacji. Zaopatruje się w nią regularnie każdego roku. Z przykrością stwierdzam, ze góruje nad naszym polskim napojem. Hiszpańska filiżanka Mojego czarnego szczęścia to Mój wakacyjny Skarb. ;)
PIŁKA
Aplikuję o zestaw : WIOSNA :*
Wiem, nie będę oryginalna- ale opowiem o mojej przypadłości, zboczeniu czy uzależnieniu! Niektórzy zwą tą zależność „my hobby „a moja Mamcia twierdzi, że mam świra :D
Do sedna: Z każdej nawet najmniejszej podróży taszczę do domu tylko dwie rzeczy, ale jakie !! Są to: torebka i winko, ale nie takie byle jakie ! I też, nie jest to wino z kategorii: ” najdroższe wino z najniższej półki ” ! Gustuję w lokalnych winnicach, często maleńkich i niezbyt popularnych, cenowo przystępnych. Ale za to wyjątkowych: bo bukiet … niepowtarzalny! Zawsze kupuję dwie flaszki : jedna ląduje w piwnicy mojego drewnianego domu, na skraju lasu- kolekcjonerski aspekt zboczenia :D A drugą stawiam na powitanie paczki kumpelek po powrocie. A torebka- Ona zawsze sprawia, że koleżanki zżera wściekła zawiść i kwiczą z zazdrości. A ja kupuję torebki bo je lubię i … mam w czym winko przytachać z daleka :D
Szacuneczek dla FiKuśnej Ekipy :)
Moją najcenniejszą pamiątką przywiezioną z każdej podróży są wspomnienia. Jestem posiadaczem naprawdę dobrej pamięci. Mój rozum koduje każdy szczegół miejsca w którym przebywam. Wspomnienia są Moim skarbem. Dodają Mojemu życiu barw. Wywołują radość i satysfakcje. Myśląc o rzeczach materialnych, które udało Mi się dostarczyć do domy wskazuje na wykwintne włoskie WINO, które dodało Mojemu życiu smak. W dosłownym i przenośnym znaczeniu. ;) Kupując je nie posiadałem przy Sobie gotówki, jednak Moja wierna karta Mastercard zawsze służy Mi pomocą. Wybór wina był naprawdę trafny. Obiecałem Sobie, ze wypije je podczas szczególnej okazji. Tak też się stało. Wino czekało w Moim barku pięć lat. Tyle czasu zajęło Mi szukanie kobiety Mojego życia. Tego dnia wszystko było idealnie. ONA, kolacja przy świecach, złoty pierścionek i włoskie, wyrwane wino. Jestem przekonany, że wykwintny trunek przyczynił się do pozytywnej odpowiedzi na Moje pytanie. Dziś jako dumny narzeczony planuje już Swoją podróż poślubną do magicznych Włoch. Chce wznieść toast za Moją miłość najlepszym winem na świecie..
PIŁKA
Głodna wrażeń i spragniona niesamowitych widoków zachodzącego Słońca podczas moich wędrówek… miewam tak, ze jedyne co pozostaje to wspomnienia! I smakowe wariacje ! Ale za to jakie :) Każda podróż mała czy taka większa nieodzownie ma związek z podziwianiem Zachodu Słońca i lokalnymi przekąskami ! Nazywamy to , wraz z garstką przyjaciol …żartobliwie „hotelem wielogwiazdkowym” bo noce spędzamy pod gołym niebem … i tylko w takiej opcji stać nas na lokalne ” rarytasy” :) Moja kolekcja pamiątek sprowadza się do kilkudziesięciu fotek zachodzącego Słońca, gdzie owe pyszności grały pierwsze skrzypce …. :) Bo w życiu dla mnie ważniejszym jest być niż mieć. Mieć – ogranicza się tylko do orgazmu kubków smakowych podczas konsumpcji smakołyków polecanych przez tubylców :) Pozdro !
Jako osoba, która nie rozpocznie dnia bez królewskiego śniadania (mogę się spóźnić na zajecia, biec na tramwaj albo odpuścić sobie pomalowania drugiego oka maskarą, ale śniadanie zjem zawsze!) z każdej podróży przywożę sobie wykarkową rzecz w której mogę ten posiłek zjeść. Miska z kokosa z egzotycznej wyspy czy widelec z pięknej polskiej wsi z cudowną typografią z nazwą zakładu, która go wykonała. Gram o zestaw smakosza – będą dobre śniadania!
Podróżować można niemalże codziennie, ponieważ szczęście jest tuż obok! I każda, nawet najmniejsza podróż może być tą wyjątkową ! Każda pamiątka uzyska status tej wyjątkowej. Aby nie być gołosłownym powiem,że wraz ze synem, bladym świtem, w ostatni piątek wybraliśmy się na Stadion Narodowy na Międzynarodowe Targi Piłka Nożna. Dzień przed wyjazdem, synuś na meczu turniejowym wybił palce u ręki :( Trochę bólu i łez poprzedziło nasz wyjazd. Ale nic nie stanęło nam na przeszkodzie. Z gipsem i szyną …. na spontana pojechaliśmy do stolicy prawie 400 km- było to dla nas przysłowiową „pestką”. Leki przeciwbólowe w kieszeni i w drogę! Takich wypadów mamy mnóstwo a pomysłów wystarczyłoby dla niejednego podróżnika. Nawet w spartańskich warunkach, na przeciw darom losu … :) To co zobaczyliśmy, to co nas ujęło, spotkało, zachwyciło, kogo z Ikon piłki nożnej spotkaliśmy- zostaje na zawsze w naszych sercach. I to dopiero są pamiątki z podróży. Wśród perełek mamy koszulkę z autografem Lewego ! W oszklonej gablocie dumnie zdobi piłkarski pokój Młodego :D Marzenia nic nie kosztują, a za całą resztę zapłacisz kartą Mastercard :D pamiątki skrywane na dnie naszych serc- są bezcenne :)
Oczywiście kategoria PIŁKA to szczyt naszych marzeń !
Pozdrawiamy
Darek i Oli
Z każdej podróży przywozimy do domu coś bezcennego – wrażenie idylli oraz poczucie szczęścia i odprężenia w towarzystwie wyjątkowych, najbliższych nam osób, z którymi daną podróż odbyliśmy.
Wybieram zestaw SMAKOSZ
Rzutem na taśmę. Jest 23:50, mam jakieś 8 minut na wklepanie komentarza! :D Zdążę?! Moje podróżnicze zakupowe uzależnienie to ręcznie wykonana biżuteria. Materiał nie ma znaczenia – drewno, metal szlachetny albo i nie. Skóry, rzemyki, tkaniny, kamienie, wszystko. Najważniejsze są dla mnie dwa elementy: dizajn i craftowe wykonanie. Najbardziej lubię, kiedy widzę, jak to co zamawiam, powstaje na moich oczach. To piękny proces. Wychowałąm się w jubilerskiej rodzinie w Sandomierzu, więc biżuteria w stylu apart czy pandora to coś, na co po prostu nie jestem w stanie patrzeć, o noszeniu nie wspominając. A rozmyślania o tym, co przywiozę albo zdobyłam i już wiozę :-) (w zależności od tego, czy jestem w drodze tam – czy z powrotem) z Peru, Kolumbii, Albanii, Hiszpanii, Brazylii, Japonii, Grecji, czy Kaukazu uspokaja mnie podczas startu i lądowania (tak, kocham podróże i… panicznie boję się latać). Wybieram zestaw WIOSNA – nie dość, że to ręczna robota, to jeszcze w moim lubionym NAJCUDOWNIEJSZYM KOLORZE <3 Pozdrawiam i dobranoc Facecie i Kuchnio!
Zapomniałam dodać: Zestaw Smakosz – ale już z treści mego wpisu to wynika … :) Sorki za uchybienie ! Pozdrawiam
Pomyliłam się odnośnie wybranego przeze mnie upragnionego zestawu nagrodowego – pisząc o zielonym miałam oczywiście na myśli zestaw II. WIOSNA ;). Skojarzenia ;). Pozdrawiam serdecznie
Proszę o informację, czy to właśnie moje zgłoszenie jest na liście osób z niespodzianką? I czy mam przesłać moje dane? Chyba wkleiłem błędnie mój email … nie jestem pewien.
Pozdrawiam
Oliver
Tak, to Pan:-) Dziś lub jutro będę rozsyłać emaile z prośbà o dane, ale może Pan również przesłać adres i nr telefonu na kontakt@facetikuchnia.com.pl
Dzięki serdeczne, to najlepszy „zając” dla mojej latorośli, skacze pod sufit ze szczęścia!:)
:D :D dziękuję, że wybraliście moją odpowiedź
Taki konkurs przeleciał mi koło nosa! :O
Ominęło mnie, no nie! :(
Piękne te zielone torby!
:-)
:-)